Relacja Huberta z 35. Belgrade Marathon

            Nasz wylot na rozgrywany po raz 35. Belgradzki Maraton to kolejny etap biegowej przygody. Zawitaliśmy do stolicy Serbii na najważniejsze biegowe wydarzenie roku, aby ponownie oddać się naszej sportowej pasji: Marcin, Jędrzej, Radek, Tomek, Lidka i ja. I jak nigdy wcześniej, właśnie przed tym wyjazdem mieliśmy mieszane uczucia. Trwała okrutna wojna na Ukrainie, rozpętana przez bezwzględny putinowski reżim, cyniczne samodzierżawie. Ukraina broniła się nadzwyczaj dzielnie, a tym razem cywilizowany świat nie pozostał obojętny. Ukraina nie pozostała sama. Jednak Serbia od wieków była tradycyjnym sojusznikiem Rosji, szczególnie od czasu wojny rosyjsko – tureckiej 1877-1878, która, zakończona pokojem w San Stefano, dała niepodległość Serbii, Bułgarii i Czarnogórze. I właśnie z Serbii padało mnóstwo gorących słów wsparcia dla rosyjskiej agresji. Czytaliśmy je ze zdumieniem i obrzydzeniem. Szczególnie Marcin Marecki był szokowany skalą serbskiego poparcia dla rosyjskich agresorów i poważnie zastanawiał się nad zbojkotowaniem biegu, na który byliśmy już od kilku miesięcy zapisani. Rozmawialiśmy o tym wielokrotnie. Chciał poświęcić wpisowe, bilety lotnicze i zacnie zapowiadający się weekend z przyjaciółmi, aby prywatnie zaprotestować przeciwko prorosyjskiej machinie propagandy. Na szczęście pojechaliśmy wszyscy. Na przykładzie z polskich realiów tłumaczyłem Marcinowi, że wsparcie polskiej Zjednoczonej Prawicy dla Wiktora Orbana i jego dyktatorskich i proputinowskich zapędów i chęć zrobienia drugiego Budapesztu w Warszawie dotyczy tylko części polskiego, podzielonego jak nigdy, społeczeństwa. Nie nas wszystkich. I również w bałkańskiej Serbii jest tak samo. Trudno aby społeczeństwo nie żywiło szacunku dla kraju, dzięki któremu są niepodległym bytem. Naród serbski jest głęboko podzielony: jest silny nurt proputinowski, tradycyjnie prorosyjski, religijny, totalitarny, ale jest też ten drugi – demokratyczny, proeuropejski, nurt społeczeństwa otwartego. Ten pierwszy jest bardzo wyraźny, ten drugi całkiem niemały.

            Ale rozumiem Marcina. Wiem, że Serbia była głównym inicjatorem ostatniej wojny na Bałkanach. Też mam głęboki wewnętrzny opór, aby pojechać z biegową wizytą na orbanowskie Węgry, czy zmierzającą w kierunku totalitaryzmu erdoganowską Turcję. Nie wspominam już o despotycznej Rosji, gdzie maraton w historycznym Sankt Petersburgu to marzenie wielu klubowiczów z 3:33 Team. Niektóre kraje omijam szerokim łukiem, wierząc, że zawitam do nich w bardziej przyjaznych okolicznościach.

            I jakby nie spojrzeć na te wszystkie okoliczności, przyjazd do Belgradu to dla mnie kolejne dotknięcie zaczarowanego świata Bałkanów. Regionu o niezwykle poplątanej historii. Skomplikowanego a zarazem niewiarygodnie pięknego, zagadkowego, tajemniczego, oszałamiającego. Wracam tu często wspomnieniami, wciąż coś planuję, przy łóżku leży kolejna książka o regionie. Skończyłem „Geopolitykę Bałkanów” Danuty Gibas – Krak, czeka już „W stronę Ochrydy. Podróż przez wojnę i pokój” Kapki Kassabovej. I tak od wielu lat. Bałkany wsiąkły we mnie i mocno utkwiły w mojej świadomości. Przemierzałem je samochodem i autobusem, a 300 kilometrów przebiegłem w samych maratonach i wciąż mam świadomość, że odkryłem ich tylko niewielką część. A gdy pisałem te słowa, w głowie siedział mi powrót do Grecji, na jedną z wysp zatopionych gdzieś pośrodku Morza Egejskiego, czarnogórskiej Zatoki Kotorskiej czy górskie wędrówki po bułgarskich Rodopach. Pewnie nic z tego nie wyjdzie, ale pomarzyć o smaku prawdziwego pomidora stamtąd, sałatce szopskiej czy silnym i gorącym wietrze wiejącym znad Afryki zawsze można.

            Zatem wylądowaliśmy w stolicy Serbii na modernizowanym właśnie lotnisku położonym daleko od miasta. Przechodziliśmy przez nie jak przez plac budowy. Kurz, hałas, tymczasowe ścieżki, tłok i szeregi budowlanych kontenerów, w których mieściły się siedziby firm taksówkowych czy wypożyczalnie samochodów. Widać rozmach. Wielka żelbetowa konstrukcja wyrastała już z głębokiego wykopu. Budowa lotnisk to z pewnością znak, że kraj się rozwija, że społeczeństwo staje się mobile, wzrasta ruch turystyczny. To oznaka pokoju, który może wreszcie znajdzie swoje miejsce na Bałkanach. Zresztą ten fragment świata, który kojarzy się z późnojugosłowiańską siermiężnością, teraz się zmienia, unowocześnia, ewoluuje.

            Tomek, Jędrzej, Radek i ja przylecieliśmy wcześniej z Poznania, z przesiadką w Monachium. Tomek i Lidka nieco później z Warszawy, z przesiadką we Frankfurcie. Byliśmy trochę zmęczeni i zamierzaliśmy zjeść lunch. To ważne szczególnie od czasu, gdy częściej jeździ z nami Reggy. Bez zjedzenia czegoś na ciepło w porze lunchu nasz przyjaciel robi się smutny i gaśnie w oczach. Ostatecznie zrezygnowaliśmy z zamiaru i autobusem dotarliśmy do leżącego w bocznej uliczce hotelu Kopernikus Hotel Prag zajmującego odrestaurowaną kamienicę blisko centrum. A kiedy przeciskaliśmy się zatłoczonymi ulicami, szybko stało się oczywiste że znaleźliśmy się w przyjemnym miejscu w świecie. Co oczywiste zniszczonym prymitywnymi rzędami komunistycznych blokowisk, dominujących w niektórych dzielnicach, lecz będącym zarazem zieloną, żywą metropolią rozciągniętą nad Dunajem i Sawą. 

            Przemierzając ulice miasta, mentalnie przygotowywałem się do swojego kolejnego startu. To miał być mój siedemdziesiąty szósty maraton w trzydziestym europejskim kraju. Dotychczas biegałem maratony w Polsce, Francji, Niemczech, Holandii (teraz to Niderlandy), Grecji, Lichtensteinie, Danii, Irlandii, Luksemburgu, Szwajcarii, Portugalii, Austrii, Słowacji, Czechach, Litwie, Bułgarii, Łotwie, Słowenii, Włoszech, Szwecji, Estonii, Macedonii (obecnie Macedonia Północna), Belgii, Chorwacji, Andorze, Mołdawii, Finlandii, Bośni i Hercegowinie oraz Hiszpanii. To mnóstwo doznań i wspomnień, które opisałem w książce „Obieganie Świata”.  Będzie coraz trudniej, choć wierzę, że kilka lat biegania i wspaniałych przygód jeszcze przede mną.

            Belgrad z każdą chwilą zaskakiwał coraz bardziej. Obawiałem się szarej rzeczywistości, odrapanych murów, południowego bałaganu i pozostałości po natowskich bombardowaniach (jest jedno takie miejsce). Okazało się, że liczące ponad półtora miliona mieszkańców miasto jest ciekawe i kolorowe, i przepięknie położone. Byłem mile zaskoczony. Szybko znalazło się na krótkiej liście tych, które ponownie warto odwiedzić. Spacerowaliśmy po nim godzinami, a w rolę przewodnika ponownie wcielił się Marcin. Agnieszki Gembki (Rzym) i Moniki Ferlewicz (Sewilla) nie zastąpi, ale Szef Sekcji Poznań 3:33 Team w tym co robi, jest dobry. Za nasz pierwszy cel obraliśmy dominującą nad miastem twierdzę Kelemegdan, położoną na terenie rozległego parku, będącego tradycyjnym miejscem spotkań mieszkańców stolicy. Siedemnastowieczna twierdza może nie jest szczególnie imponująca, lecz historycznie ważna, gdyż znajdują się pod nią  rzymskie katakumby. Nieco później, przebijając się wąskimi uliczkami miasta, poszliśmy w kierunku cerkwi św. Sawy, gigantycznej budowli, którą ukończono w 2001 roku. Zresztą sformułowanie „ukończono” jest chyba na wyrost. Wciąż sporo wnętrz jest niewykończonych. Jeżeli ta wielka budowla na podkreślać związki serbskiej cerkwi prawosławnej z serbskim państwem, to właśnie to czyni. To monumentalna manifestacja potęgi, dominacji i wszechwładzy. Taka serbska Hagia Sophia czy Świątynia Opatrzności Bożej.

            Po mieście nie tylko spacerowaliśmy, ale i biegaliśmy, obficie skraplając ja naszym potem i wiemy, że to dobra miejscówka na weekendowy wypad. Szczególnie dla tych, którzy lubią imprezowe życie. Liczne bary, restauracje, knajpki, dyskoteki położone nad rzeką zachęcają do nieśpiesznego picia piwa, wina lub miejscowej śliwowicy. A z racji tego, iż właśnie w ten weekend nasz ukochany Kolejorz zdobywał Mistrzostwo Polski, mieliśmy również i my powody do świętowania. Wszyscy z tej okazji wypiliśmy po lokalnie produkowanym piwie (Jędrzej dwa) i kieliszku doskonałej śliwowicy. Będąc w tym miejscu, wiesz również, że Dunaj i alkohol pozwalają zatopić się w melancholii z której natychmiast wyrwą cię żywiołowe i doskonale ubrane mieszkanki serbskiej stolicy, z wdziękiem przechadzające się nadrzecznymi bulwarami. Tomsson w Belgradzie był w swoim żywiole, jak z rękawa sypał dowcipami, choć ten, który szczególnie spodobał się i nam, i serbskim studentom, opowiedział Radek. O niegrzecznym Karolku. Śmiali się wszyscy.

            Wydaje się, że życie płynie tu spokojnie i radośnie, ale przeczą liczne agresywne murale. Czerwona i niebieska farba zdobi betonowe wiadukty, podziemne przejścia i przeznaczone do rozbiórki pustostany. Miasto jest pięknie położone, ale pagórkowate, co zauważyliśmy od pierwszych chwil pobytu, a co szczególnie dało nam się we znaki na ostatnich kilometrach naszej maratońskiej przygody.

            W biurze startowym odebraliśmy pakiety. W nich doskonałej jakości koszulka biegowa, z dużym napisem 35BGD, sygnowana logiem Intersport. Często używana przez chłopaków, zalicza się do moich ulubionych, a widywałem w niej po wielokroć również Tomka i Jędrzeja. Biuro zawodów zlokalizowano w lokalnym centrum handlowym, położonym nad rzeką Sawą, w którym, co oczywiste w tym mieście, powstały liczne przyjemne i niedrogie knajpeczki.

            Wiedzieliśmy, że trasa biegu nie będzie łatwa, ale trudna była przede wszystkim pogoda. Już chwilę po starcie wyznaczonym zarówno dla maratończyków jak i półmaratończyków na godzinę 9:00 dopadło nas ostre słońce. Świeciło przepięknie, oświetlając klimatycznie położone miasto. Bezchmurne niebo i wysoka temperatura minuta po minucie kontynuowały proces niszczenia naszych sportowych ambicji. Był 15. maja, znajdowaliśmy się w strefie klimatu podzwrotnikowego, ze średnią majowych temperatur przekraczającą 23 stopnie Celsjusza. Ale tego dnia było w Belgradzie znacznie cieplej. Biegliśmy szerokimi arteriami wśród pozbawionych zieleni blokowisk i odkrytą jezdnią gigantycznego mostu nad Sawą. Przez pierwsze osiem kilometrów biegłem razem z Reggim, wspólnie ciesząc się z każdego pokonanego kilometra. Później przyśpieszyłem, starając się trzymać założonego tempa biegu. To był błąd. Powinienem biec spokojniej i wspólnie z Radkiem ukończyć pierwsze kółko. Pogoda stawała się nie do wytrzymania. Co z tego, że na pierwszych dwudziestu kilometrach nie straciłem pięciu minut, skoro na ostatnich dwudziestu straciłem ich dwadzieścia? Tomek Zgoda, znużony zmaganiami ze słońcem, postanowił zrezygnować z walki na drugim kółku i zbiegł w kierunku mety półmaratonu. Był wyczerpany, ukończył półmaraton, ale na maratońskich wynikach miał DNQ. Radek Schulz przybiegł na metę w dobrej kondycji, osiągając na półmaratonie niezły wynik 01:51:54 i zajmując 526 miejsce. Dziesięć minut później dystans półmaratonu ukończył Marcin, który z czasem 02:02:18 zajął 1050 miejsce. Koledzy już odpoczywali,na trasie zostałem tylko ja i Jędrzej. Ostatnie kilometry to była gehenna. Biegliśmy w skwarze po pagórkowatym centrum z wymagającym podbiegiem na ostatnich dwóch kilometrach. Z mojej dużej przewagi nad Jędrzejem zostały na mecie ledwo trzy minuty, a dwa kilometry przed metą Jędrek zdołał wypić jeszcze podane mu przez kolegów małe piwo. Z trudem dawałem radę, ale ostatecznie ukończyłem bieg z czasem 04:23:51, zajmując 268 miejsce w stawce uczestników. Jędrzej był dwadzieścia miejsc za mną. Z czasem 04:27:05 ukończył swój dziewiąty maraton.

Dobiegłem. Czas nie jest imponujący, ale na Bałkanach naprawdę niełatwo się biega, a świadczą o tym moje wcześniejsze wyniki:

2011 Ateny – 03:39:24

2015 Sofia – 03:34:22

2016 Ljubljana – 03:22:04

2018 Skopje – 04:27:07

2019 Plitvice – 04:28:40

2021 Banja Luka – 03:27:06

2022 Belgrad – 04:23:51        

            Zwyciężyli Etipoczycy. Pierwszy był Tsedal Gebretsadik Chekole z czasem 02:34:00, drugi Azeb Tesfay Gebremedhin z czasem 02:44:33, trzeci Tigist Teshorne Ayanu z czasem 02:51:01. Kolejne sześć miejsc zajęli Serbowie, choć pierwszy z nich, co jest do pewnego stopnia szokujące i świadczy o stopniu trudności biegu, nie dał rady złamać trzech godzin. Koniec końców maraton w Serbii mam zaliczony i na Bałkanach zostały mi jeszcze do obiegania cztery kraje: Turcja, Rumunia, Czarnogóra, Albania i Kosowo. Spektakularnych wyników w żadnym z nich się nie spodziewam.    

            Gdy dotarłem do hotelu byłem potwornie zmęczony. Ale nie ma czasu na użalanie się nad sobą. Szybki prysznic, zimne piwo, pakowanie i żwawym krokiem poszliśmy na lunch. Nie uczułem się najlepiej. Byłem słaby, przeszkadzał mi upał, szukałem cienia. Ostatecznie przysiadłem na krawężniku w osłoniętym miejscu z boku restauracji, aby spokojnie dojść do siebie. Koledzy w tym czasie spożywali posiłek, z pewnością smaczny – jak to na Bałkanach, ja zaś nie mogłem skosztować ani kęsa. Musiałem przetrwać te trudne chwile. Przed nami przejazd na lotnisko i powrót do domu. Wracaliśmy, jakimś busem nie pierwszej już młodości, a w nim Reggy ponownie grał pierwsze skrzypce, stając się atrakcją dla miejscowych niewiast. Jedna z nich, zauroczona serbska białogłowa, umilała przyjacielowi całą podróż, opowiadając mu o swoim kraju, rodzinie i wartościach, które wyznaje. Atrakcyjnym mężczyznom zawsze w życiu jest łatwiej. Później już tylko samolot, omówienie komunijnych planów dla Leosia Mareckiego, które powiązaliśmy z lotniskiem w Monachium  i spokojny powrót do domu. Dla takich chwil z przyjaciółmi warto żyć.