Relacja Huberta z Maratón Medellin

            Było słoneczne popołudnie, gdy dotarliśmy do kolonialnej wioski Guatape. Ruszyliśmy wczesnym porankiem z Medellin, początkowo przemieszczając się metrem, aby po chwili z leżącego na obrzeżach miasta dworca autobusowego wyruszyć w kilkugodzinną podróż do ponoć najbardziej fotogenicznego miejsca w Kolumbii. Jechaliśmy dobrymi drogami wśród zielonego krajobrazu i przepięknie utrzymanych, tonących w kwiatach hacjend. Zmierzaliśmy do liczącego 220 metrów wysokości monolitu El Penol. Wspięliśmy się po 740 stopniach na dominującą nad  okolicą skałę, z której rozpościerał się widok na  kolumbijski region Antiochia, którego stolicą jest Medellin. Na końcu naszej podróży mieliśmy przebiec w nim maraton, ale zanim to nastąpiło bawiliśmy się podziwianiem położonego wśród górskich krajobrazów jeziora z licznymi zatokami i wyspami. Było słonecznie, bezchmurnie i ciepło. Lekko wyczuwalny wiatr smagał nasze opalone twarze, a my wpatrzeni we wszystkie strony świata, chłonęliśmy ten bezkresny, idylliczny krajobraz. Ciemna woda otaczała kilkaset półwyspów, przy których zbudowano liczne, choć oddalone od siebie domy. Letniskowe? Całoroczne? Jeden z nich, jak głosi legenda, należał niegdyś do Pablo Escobara. Nieograniczona przestrzeń rozpostarta pod nami pozwalała dostrzec liczne pomosty, motorówki, boiska, restauracje i wijącą się zgrabnie drogę do kolorowego Guatape. Zresztą pojedziemy tam niebawem, wynajmując kilka lokalnych tuk-tuków. Widok, który nam się ukazał, zapierał dech w piersiach. Czy to było prawdziwe Eldorado? Fascynowała granatowa toń wody i mieniące się w niej promienie słońca, a wszystko otulone intensywną zielenią andyjskiej roślinności. Zbiornik jest sztuczny, a stał się naturalną symbiozą natury i cywilizacji. To wymarzone miejsce do życia. Intrygujące. Radek od razu zapowiedział, że przy pierwszej nadarzającej się okoliczności sprzeda swoje niemałe już stado bydła i, ciesząc się z bycia rentieren, zamieszka właśnie tutaj. Nie sprawdziliśmy cen nieruchomości, na pewno są wysokie, ale to miejsce warte jest każdej ceny.

            Krajobraz u podnóża El Penol zaliczyłem do najpiękniejszych miejsc, które widziałem w Ameryce Południowej. Na liście: leżąca w Rio de Janeiro, bezpośrednio nad Oceanem Atlantyckim i Zatoką Guanabara – Pao de Acucar – Głowa Cukru czyli kolejny granitowo-kwarcowy monolit o 176 metrów wyższy od El Penol. Widok na skałę i widok z niej wzbudza zachwyt i pochłania bez reszty. Na liście: imponujące, leżące na granicy Brazylii i Argentyny wodospady nad rzeką Iguazú, ośnieżony ekwadorski wulkan Cotopaxi, kolumbijska Cartagena, kolonialna zabudowa Quito, niebiańskie plaże w Buzios oraz frywolna atmosfera brazylijskiej wyspy Ilha Grande.

            Po krótkiej wizycie w Guatape, wracaliśmy rejsowym autobusem do Medellin. Tym razem nie miałem miejsca obok hojnie obdarzonej przez naturę Kolumbijki, której kształty to efekt niezwykle popularnych w tym regionie świata operacji plastycznych. Siedziałem obok podciągającego bezustannie nosem młodzieńca, na pierwszy rzut oka studenta. Wkurzał mnie  brakiem elementarnej kultury. Na szczęście wysiadł gdzieś po drodze i poszedł męczyć kogoś innego. Obserwowałem zmieniający się za oknem krajobraz i pamięcią wracałem do książki „Kolumbia. Polka w krainie tysiąca kolorów, szmaragdów i najlepszej kawy” Aleksandry Andrzejewskiej. Wiele obrazów, które miałem przed oczami, idealnie pokrywało się z przekazem autorki. Odczytywałem ją we wspomnieniach na nowo, zarówno w tej podróży, jak i tej ubiegłorocznej, gdy zwiedzaliśmy Bogotę, Cartagenę i odpoczywaliśmy na wyspach Islas de Rosario. Sięgałem pamięcią do Marqueza, do „Stu lat samotności”, „Miłości w czasach zarazy”, do Fernando Vallejo i jego autobiograficznej powieści „Błękitne dni”, z obrazem dzieciństwa spędzonego w Medellin. Tak już mam, że moje podróże nieodłącznie wiążą się z literaturą, tą piękną jak i tą reportażową, jak opowieść Tonego Kososkiego „Widzieć więcej” z podróży do Ekwadoru, Kolumbii i Wenezueli. 

            Dotarliśmy do Medellin. To założone w 1675 roku, drugie pod względem liczby ludności miasto w Kolumbii, liczące prawie 2 mln. 400 tys. mieszkańców, położne na północnym zachodzie kraju w górzystym rejonie Kordyliery Środkowej. Miasto jest dużym węzłem komunikacyjnym zlokalizowanym przy Autostradzie Panamerykańskiej, posiada dwa lotniska, w tym port lotniczy – Jose Maria Cardoval, położony wysoko w górach, dziesięć kilometrów na wschód od miasta, na którym lądowaliśmy rejsowym połączeniem kolumbijskich linii Avianca z Bogoty. Byliśmy zatem w północnych Andach. Ponownie wróciłem do wspomnień z dzieciństwa, gdy górskie klimaty Andów wydały się się nie od osiągnięcia, nie do zobaczenia kiedykolwiek. Gdy namiętnie studiowałem mapy i szkolny atlas geograficzny, gdy budziła się moja wyobraźnia, Ameryka Południowa, a tym bardziej Andy to było coś tak odległego, nierzeczywistego, odrealnionego. A teraz? Byłem wzruszony, że jestem w Kolumbii już po raz drugi. Moje marzenia się ponownie się spełniły.

            Wcześniej, jeszcze przed wyprawą do malowniczego Guatape, odwiedziliśmy biuro zawodów mieszczące się w nowoczesnym centrum wystawowym. Nowoczesna architektura zrobiła na mnie kosmiczne wrażenie, albowiem została doskonale wkomponowana w tradycyjny klimat miejscowości i jej położenie wśród pasm górskich i bujnej, żywej roślinności. Nie silono się tutaj na udziwnione kształty budynków, odrealnioną architekturę, dominującą częstokroć nad wspólną przestrzenią, teatr aluminiowych wysokościowców, gdzie każdy aspiruje do miana najbardziej rozpoznawalnego, krzykliwego lub bycia tym jedynym, najwyższym. Było przyjaźnie, przez centrum przepływała rzeka, a wokół niej wiły się liczne ścieżki spacerowe i nowocześnie oznaczone drogi dla rowerów. Małe lodziarnie, kawiarenki i liczne miejsca do odpoczynku pozwalały połączyć dzielnicę biznesową z miejskim parkiem. Na sporej przestrzeni zlikwidowano możliwość poruszania się samochodów, pod ziemią schowano parkingi. Była cisza, hałas metropolii był daleko, słychać było ptaki i tylko nasza roześmiana grupa zmierzająca do biura zawodów rozpraszała nieco idylliczny. stan w którym pogrążone było biznesowe centrum Medellin. Trochę kluczyliśmy, szukając budynku, w którym odbierzemy pakiety startowe, choć dzięki temu mogliśmy wczuć się w atmosferę miejsca, z którego będzie startował i w którym będzie kończył się nasz bieg. Problem miałem tylko z samą nazwą rzeki: czy brzmi tak samo, jak miasto przez które przepływa, czy jej prawdziwa nazwa to Aburra? A możliwe, że nazwa stosowana jest zamiennie, gdyż pierwszą nazwą dzisiejszego Medellin było San Lorenzo de Aburra.

            Medellin to duży ośrodek naukowy, kulturalny i przemysłowy. Stolica regionu, w którym uprawia się kawę, gdzie bardzo silne jest rolnictwo, a obok miasta są kopalnie żelaza i złota. W mieście tym ma siedzibę aż trzynaście uniwersytetów, w tym stanowy Universidad de Antioquia założony w 1822 roku, Universidad de Medellin, Universidad Pontificio Bolivariano i Instituto Tecnologico Metropolitana. Zatem studentów jest mnóstwo, miasto jest młode, żywe, rozentuzjazmowane. Prawdą jest, że żyje na okrągło, nigdy nie zasypia. Formuła „digital nomad” ponoć określa ten miejscowy, charakterystyczny styl życia. Kiedyś znane z narkotyków, z kartelu Pablo Escobara, który trząsł całą Kolumbią i pewnikiem połową Stanów Zjednoczonych, obecnie znane jest z całonocnej rozrywki i muzyki na ulicach. W dzielnicy, w której mieszkaliśmy, z licznymi restauracyjkami, kawiarniami, ulicznymi barami i klubami nocnymi hałas był nieustający. Uliczny rwetes nie milknął ani na chwilę. Zespoły muzyczne grały rocka, bluesa i jakieś miejscowe standardy, zbierając wszystkie dźwięki w przenikliwą kakofonię. W hotelu przydzielono mi pokój na drugim piętrze, ale o spaniu nie mogło być mowy. Balkon i nędzne jednoszybowe okno zatopione w wiotkiej ramie aluminiowej to cała moja ochrona przed hałasem otaczającego świata. Nie pomagały nawet słuchawki na uszach i ulubiona playlista Iron Maiden. Zmęczony dźwiękami przekraczającymi z pewnością kilkadziesiąt decybeli i znużony nawoływaniami dziewcząt z położonego nieopodal nocnego lokalu, zasypiałem przed czwartą lub krótko po piątej. Po kilku nieprzespanych nocach podchodziłem z wielkimi obawami do swojego startu na królewskim dystansie. Inni nie mieli lepiej. Na trzecim piętrze swój pokój mieli Renata i Mariusz, na czwartym Asia i Radek. Tylko Ewie i Jarkowi przydzielono pokój na siódmym piętrze, ale sadzę, że niewiele im to pomogło.

            Czy w Medellin jest niebezpiecznie? Czy trzeba być szalonym, aby tutaj przyjechać, jak mówili niektórzy z naszych znajomych? Przecież w najgorszym okresie wojen narkotykowych w mieście dochodziło do 17 morderstw dziennie, a wiele położonych na wzgórzach dzielnic jest biednych, przypominających fawele w Rio de Janeiro, w których na porządku dziennym są domy z dykty, kryte pordzewiałą falistą blachą. Nie wiem. Od lat włóczę się po świecie, nie omijając miejsc uznanych za trudne i wymagające. Jestem ostrożny, lecz nie boję się. Pragnę zobaczyć życie, jak ono wygląda naprawdę. Spędzanie całego wyjazdu w pięciogwiazdkowych, zamkniętych kurortach może ma swój urok, ale na maksymalnie trzy – cztery dni. Tym razem również się włóczyliśmy. Zanim dotarliśmy do Medellin wylądowaliśmy w Gyuayaquil, zjechaliśmy prawie cały Ekwador, aby po ekstremalnej próbie wejścia na wulkan Cotopaxi, dotrzeć przez Bogotę do Medellin. Miasta będącego przez dziesięciolecia na ustach całego świata, o którym opowiada dostepny na Netfliksie serial „Narcos”. Często byliśmy w miejscach niełatwych, ale czuliśmy się tu bezpiecznie. No może nie wszyscy, ale większość z nas na pewno. Moim zdaniem w Medellin można się naprawdę nieźle bawić, ludzie są przyjaźni, otwarci i pomocni. Nie spotkało nas nic złego. A że na ulicach widać, szczególnie o poranku, leżących gdzieniegdzie narkomanów, a wieczorami w trakcie wycieczek kulinarnych spotykasz podchmielonych młodzieniaszków, hałaśliwych kibiców wracających z meczu, czy wyzywająco wyglądające i oczekujące na okazję do zarobku prostytutki? Tak wygląda życie prawie każdego dużego miasta.

            Olbrzymią zaś zaletą kolumbijskiej aglomeracji jest jej umiarkowany klimat. Jeden przez cały rok. Miasto „wiecznej wiosny”, gdzie temperatura oscyluje pomiędzy 22 a 23 stopnie Celsjusza. W przeciwieństwie do leżącej nad Morzem Karaibskim Cartageny de Indias, czuliśmy się w nim komfortowo. Nie mieliśmy problemów z oddychaniem, wilgocią, z grzejącym niemiłosiernie słońcem. Nawet wysokość, na której leży Medellin – 1495 m n.p.m., jakoś szczególnie nie była nam odczuwalna. Choć bieganie na takich wysokościach, zwłaszcza długich dystansów, może stanowić prawdziwe wyzwanie. Co ważne, w przeciwieństwie po położonej na płaskowyżu Bogoty, zwanej przez miejscowych „fridge” – lodówka, ze względu na zimne wiatry wiejące z gór, Medellin położone jest w głębokiej kotlinie, otoczone wysokimi górami, co  znacząco ogranicza występowanie silnych wiatrów. Kilometry betonowych, obłożonych cegłą bloków ciągną się na wzgórzach okalających miasto. To pierwsze znane mi miasto w świecie, w którym zastosowano kolejki linowe w transporcie publicznym. Zatem mamy tu nie tylko jedyne w Kolumbii metro, mamy również Matrocable, będące regularną częścią miejskiego transportu. To nie jest wymarzone miasto do biegania, choć z pewnością najlepsze do uprawiania tego sportu w Kolumbii. Zmieszczenie tutaj czterdziestodwukilometrowej trasy nie było dla organizatorów zadaniem łatwym. Wiedzieliśmy od początku, że pierwsza jej część będzie wiodła pod górkę, część druga raczej z górki. I każdy spędzony w mieście dzień utwierdzał nas w przekonaniu, że trudno będzie porównać profil tej tasy z tym idealnym jak w Fort Lauderdale, w Sevilli czy Berlinie.

            Gdy poddałem się już przedstartowym rozważaniom, założyłem średnią biegu, pozwalającą na ukończenie maratonu poniżej czterech godzin. Byliśmy po dwutygodniowych wakacjach, po ekspresowym zwiedzaniu Nowego Jorku, po wypoczynku nad oceanem, po intensywnym zwiedzaniu Ekwadoru, po próbie zdobycia leżącego na wysokości 5897 m n.p.m. czynnego wulkanu Cotopaxi.  Nie bardzo  mieliśmy miejsce i czas na regularne treningi. Byliśmy bez formy, na trudnej trasie, na wysokości 1495 m n.p.m. Jednocześnie wiedziałem jednak, że pilnowanie stałego tempa na każdym kilometrze będzie mijało się z celem. Każdy kilometr trasy zamierzałem traktować indywidualnie. Na podbiegach nieco zwalniać, na zbiegach przyspieszać, starając się maksymalnie odrobić straty. Taki plan.

            Wracając do biura zawodów: profesjonalne, doskonale zorganizowane, z życzliwym gronem wolontariuszek, bo zdecydowanie dominowały w nim dziewczyny. W hali wystawowej zorganizowano sportowe targi. Daliśmy sobie czterdzieści minut na zwiedzenie i zakupy. Zdecydowanie za mało. Do tej pory żałuję, że nie kupiłem sobie kolorowej bluzy typu huddy z logiem maratonu w Medellin. Była doskonałej jakości i w bardzo umiarkowanej cenie. Były pamiątkowe zdjęcia przy tablicy, na której umieszczono nazwiska wszystkich biegnących. Ale czekało na nas już dalsze zwiedzanie miasta. Przecież to właśnie z niego pochodził Fernando Botero, najsłynniejszy kolumbijski artysta, znany na całym świecie, rysownik, malarz, a przede wszystkim rzeźbiarz. Jego 23 intrygujące rzeźby znajdują się w okolicach Plaza Botero, w samym centrum miasta. Poszliśmy właśnie tam. Wśród nich „Siedząca kobieta”, „Macierzyństwo” „Rzymski żołnierz” czy „Siedzący na koniu”. Monumentalne postacie mają pobudzać ciekawość i zmysłowość, z pewnością przykuwają uwagę, Były częścią naszej obowiązkowej sesji fotograficznej w centralnym punkcie miasta. A wśród nich prowokująco przechadzali się liczni transwestyci i drag queen. Ubrani zmysłowo w wyzywające kobiece stroje, czarne obcisłe bluzki, krótkie spódniczki, buty na wysokich obcasach, w ostrych makijażach mimochodem wzbudziły nasze zainteresowanie. Niestety, na zwiedzenie położonego niedaleko Museo de Antioquia nie mieliśmy już czasu.

            Wystartowaliśmy, gdy było jeszcze ciemno. Przed hotelem zrobiliśmy sobie wspólnie ostatnie pamiątkowe zdjęcie. Przyszli z klubową flagą nasi wierni kibice Aśka i Radek, który jest dumnym chorążym nasze ekipy. Było przyjemnie, sądzę że około 20 stopni Celsjusza. Bezwietrznie i co najciekawsze, a wręcz niespotykane w tej okolicy, było… cicho. Co prawda w nocy intensywnie padał deszcz, ale gdy zbieraliśmy się w hotelowej restauracji na poranną kawę i dwie kanapki z truskawkowym dżemem było już po opadach. Pozostały po nim śliskie chodniki i szybko wysychające kałuże. Droga na start zajęła nam może 30 minut. Nie więcej. Pod względem logistycznym hotel mieliśmy zarezerwowany doskonale. Gdyby nie ten hałas… Potem przyszedł czas na krótką rozgrzewkę, rozciąganie i ustawienie się w strefie startu. Gdy już wraz z Włodssonem, Trajkotem i Atatúrkiem staliśmy w odpowiedniej strefie otoczeni wysokim płotem, po raz ostatni spotkaliśmy się z Ewą i Lucjanem. Przyszli się z nami pożegnać, życzyć nam dobrej zabawy. Start półmaratonu, w którym startowali, organizatorzy zaplanowali pół godziny po naszym. Półmaratończycy startowali zresztą z innej przecznicy.

            Przez znaczną część trasy biegłem razem z Arturem. Założyliśmy przed startem, że spróbujemy złamać cztery godziny i takie, dostosowane do założeń, było nasze tempo na pierwszych, wiodących przez senne i puste ulice kolumbijskiej metropolii, kilometrach. Artur od startu czuł się nieszczególnie, biegł z rosnącym z każdym kolejnym kilometrem bólem. Od czasu, gdy pobił mój maratoński rezultat z Fort Lauderdele (02:58:24), jego bieganie to ciągłe kontuzje, które praktycznie zamknęły mojemu koledze dobrze rozwijająca się karierę biegową. I nikt nie potrafił powiedzieć, skąd się problemy Artura biorą, jaka jest ich przyczyna i kiedy się skończą. Ale nasz dzielny Atatürk na przekór cierpieniu, ambitnie walczył na pierwszych kilometrach. Za nami biegli nieco wolniejszym tempem trzcianeccy harcerze – Mariusz i Włodek, dla których był to już 28 i 13 maraton w biegowej karierze. Pierwsze dziesięć kilometrów było komfortowe. Pokręciliśmy się po centrum i lekkim podbiegiem przemieszczaliśmy się na wschodnie rewiry miasta. Po około piętnastu kilometrach zauważyłem, że tempo naszego biegu przestało być dla Artura komfortowe, że powoli odpuszcza. Przez chwilę biegliśmy jeszcze razem, aby po krótkiej rozmowie podjąć decyzję – ja biegnę szybciej a Artur wolniej. 

            Siedemnasty kilometr. Trasa biegu maratońskiego łączy się z trasą półmaratonu. Pojawił się gęsty tłum półmaratończyków, a wśród nich, dwa metry przede mną, ładna niebieska klubowa koszulka 3:33 Team i zgrabna figura Ewy. Co za niespodziewane spotkanie. Już po chwili widziałem, że Ewa trzyma mocne tempo, nie ma kłopotów z oddychaniem i może bez problemów zamienić kilka zdań. Wtedy wiedziałem już, że da radę, że bez żadnych trudności dobiegnie do mety. Zapytałem o Lucjana, dziwiąc się, że nie biegną wspólnie, ale Ewa nie wiedziała, gdzie jest nasz kolega z teamu. Pamiętam, że byłem zaskoczony tym, że Ewa jest cała mokra, praktycznie bez skrawka suchej tkaniny na sobie. Okazało się, że wykorzystywała każdy z licznych na trasie punktów z wodą, aby wylać na siebie kubek chodnej wody. Czyli robiła to, czego ja zawsze unikam, bojąc się otarć, odparzeń i ciężkiej, nasiąkniętej wodą technicznej koszulki.

            Rozdzieliliśmy się po niecałym kilometrze, trasa półmaratonu zawracała, trasa maratonu biegła dalej bardzo długą prostą, teraz już ciągle pod górkę aż do 27 kilometra, gdzie następował nawrót. Przyjąłem go z ulgą. Na tym wymagającym odcinku trasy było mi bardzo ciężko. Coraz trudniej się oddychało, a jak bezkompromisowy był ten fragment maratońskiej arterii prowadzący do nawrotu, zdałem sobie sprawę właściwie tuż za nim, gdy na zbiegu poczułem, jak szybko odzyskuję luz w nogach i komfort w oddychaniu. Zapamiętam na długo ten położony w dzielnicy La Estrella kawałek drogi na granicy miasta. To były najtrudniejsze kilometry, dużo straciłem, choć po nawrocie kilometr za kilometrem starałem się odrobić czas, który mi uciekł. Spotkałem Włodka, który biegł równym tempem w kierunku nawrotu i nieco dalej Mariusza. Gdzieś na trasie umknął mi Artur. Miałem tylko nadzieję, że nie zszedł z trasy.

            Na ostatnich kilometrach biegłem już resztkami energii. W okolicach 36 kilometra zdałem sobie sprawę, że nie ukończę maratonu przed upływem czterech godzin. Zabrakło ambicji i determinacji. Przeszkadzały mi dochodzące z ulicznych barów i restauracji zapachy oraz tłum wpuszczonych na „moją” trasę zawodników startujących w zawodach na 5 kilometrów. Na kilometr przed metą usłyszałem swoich kibiców. Donośny głos Radka stojącego z flagą, Eli, małżonki Lucjana i stojącej po drugiej stronie drogi Ewy. Trochę pomogło, aby nie stracić kolejnej minuty na ostatnim kilometrze. Ale czułem się, jakbym odpracowywał pańszczyznę. W końcu wbiegłem na metę, dostałem upragniony medal i na długie minuty tradycyjnie zaległem kilkanaście metrów za linią mety na zasłużonym odpoczynku. Powoli dochodziłem do siebie.

            Organizacja mety wzorowa, startu również. Na trasie były liczne punkty z wodą, izotonikami i jedzeniem. Było perfekcyjnie. Czy zatem trasa biegu należała do interesujących? Niestety nie. Była mało spektakularna, rzekłbym, że wręcz nieciekawa. Czy pobiegłbym nią drugi raz? Do atmosfery miasta, kuchni, klimatu wrócę z przyjemnością, na trasę biegową niekoniecznie. To nie Vancouver, Rio de Janeiro ani Miami.

            Ukończyłem zawody w czasie 04:11:58, czyli dwanaście minut powyżej przedstartowych założeń, zajmując 1285 miejsce w stawce zawodników. Wynik nie powalał, lecz i tak był znacząco lepszy od tego z maja 2023 roku, z Belgradu. Niecałe pół godziny po mnie, na miejsce dobiegł Artur, zajmując 1847 miejsce, z czasem 04:40:12. Trzy minuty później, na 1946 miejscu z czasem: 04:43:45 na mecie zameldował się Włodek, a osiem minut później, z czasem 04:51:22 jako 2043, ostatni z naszego grona metę minął Mariusz. Maraton w Medellin ukończyło 2404 zawodników. W półmaratonie Ewa dobiegła na metę z czasem: 02:04:06 a Lucjan z czasem: 02:04:34.

            Byłem szczęśliwy, ukończyłem siedemdziesiąty siódmy maraton w swojej przygodzie biegowej. Do zaplanowanych stu zostało ich dwadzieścia trzy. Kolumbia została 43 krajem na świecie, a trzecim po Brazylii i Paragwaju w Ameryce Południowej, w którym pokonałem królewski dystans. Na tym nie koniec. W tym roku czekał mnie jeszcze grudniowy start w Walencji, zatem biegowa przygodo trwaj! Oby zdrowie pozwoliło mi na kolejne podróże i kolejne starty.