Relacja Huberta z Ultra Maratón El Salvador

To była jedna z naszych najtrudniejszych, a zarazem najbardziej egzotycznych wypraw biegowych. Po wielu godzinach podróży przez ocean i kilku przesiadkach wylądowaliśmy w budzącym emocje Salwadorze. Z jednej strony przytulnym i kolorowym, z drugiej ponoć jednym z najniebezpieczniejszych miejsc na świecie. W miejscu gdzie onegdaj mieszkali Majowie, a którego profesjonalne i systemowe łupienie zaczęło się od Pedro de Alvarado, hiszpańskiego konkwistadora, który od 1524 roku rozpoczął podbój tego terytorium i szerzenie w nim wiary katolickiej. Kraj aż do 15 września 1821 roku pozostawał hiszpańską kolonią. Właśnie tego dnia reprezentanci prowincji środkowoamerykańskich, między innymi Hondurasu, Salwadoru i Gwatemali, na zjeździe w mieście Gwatemala nie ogłosili niepodległości. Dwadzieścia lat później, 1 lutego 1841 roku Salwador wystąpił ze Zjednoczonych Prowincji Ameryki Środkowej i stał się niezależnym państwem. A potem klasyka: konflikty między liberałami, głównymi przeciwnikami kościoła a konserwatystami czyli jego zwolennikami, wojny domowe, pucze i krwawe, z reguły finansowane przez Stany Zjednoczone, dyktatury wojskowe. Była wojna z Hondurasem, o której pisał Ryszard Kapuściński w „Wojnie futbolowej”, zabójstwa, morderstwa i wojny młodocianych gangów złożonych głównie z Salwadorczyków deportowanych z USA. Ten frapujący kraj z pewnością nie należy do zamożnych, a jego rozwój jest w znacznym stopniu finansowany przez transfery pieniężne pochodzące od emigrantów mieszkających za granicą. Transfery owe, aby było taniej, często wysyłane są w bitcoinach, legalnej w tym małym państwie kryptowalucie.

Gdy już wylądowaliśmy na leżącym 50 kilometrów na południe od stolicy kraju Aeroporto Internacional de Comalpa i odebraliśmy zamówione samochody, ruszyliśmy w nieznane. A z tymi samochodami to też była ciekawa historia, gdyż nie miałem absolutnie żadnego potwierdzenia, że je otrzymamy, tylko zwykły wpis na komunikatorze internetowym. Miały czekać o dwunastej w nocy na lotniskowym parkingu. Nie panikowałem, choć to nie europejski, niezbyt sformalizowany sposób załatwiania spraw, z milionem potwierdzeń na każdą możliwą okoliczność. Gdy wyszliśmy ze strefy przylotów nie ukrywam, że z niepokojem rozglądałem się wokół, starając się wypatrzeć kogoś, kto przekaże nam kluczyki. I tak już chodzę po coraz większym okręgu, z narastającym z każdą minutą niepokojem, gdy zobaczyłem dwa pędzące przez trawnik cienie. To byli przedstawiciele firmy, która wynajmowała nam auta, nieco spóźnieni z tabliczką: Hubert Stanisław Odwrot. Odetchnąłem, rozwiązał się mój największy wyjazdowy dylemat. I potem to już wszystko poszło sprawnie. Panowie otrzymali dolary, my przejęliśmy auta, sprawnie spakowaliśmy bagaże i pojechaliśmy. Była już ciemna noc, gdy po zaledwie kilku kilometrach dotarliśmy na nasz pierwszy, salwadorski nocleg w jaskrawo oświetlonym, niskim, krytym lekko sfatygowaną blachą trapezową budynku. Przy pensjonacie, a może bardziej hacjendzie, stało sporo aut, w tym dumnie prezentujące się wśród nich amerykańskie krążowniki szos z lat sześćdziesiątych. Wybór miejsca, biorąc pod uwagę względy bezpieczeństwa, był nieprzypadkowy. Nie chcieliśmy po nieznanym nam kraju poruszać się w środku nocy. Miejsce było przyjemne. Po sali restauracyjnej z szerokim otwartym wyjściem na zewnątrz kręciło się sporo osób. Zalegliśmy na wygodnej kanapie i zamówiliśmy po lokalnym, dobrze schłodzonym piwie, niektórzy może i po dwa, i poszliśmy odpocząć. Było już dobrze po pierwszej w nocy, mieliśmy zaledwie kilka godzin na sen. Zasnąłem natychmiast, noc była ciepła i przyjemna. To ogromna odmiana po Waszyngtonie, który zwiedzaliśmy w trakcie międzylądowania. W amerykańskiej stolicy było ciekawie, ale nie ma co ukrywać wietrznie i przeraźliwie zimno.

Tak naprawdę poczuliśmy, że jesteśmy w innej strefie klimatycznej, dopiero w Panama City, w trakcie naszej kolejnej przesiadki. W Polsce – wiadomo – zima. Przełom stycznia i lutego to idealny czas, aby polecieć w ciepłe kraje, chociaż skończyły się w Polsce czasy śnieżnych, mroźnych zim, zmiany klimatyczne są nieodwołalne. Na drugiej półkuli można pobiegać, pozwiedzać, odpocząć. Gdy wsiadaliśmy na lotnisku w Monachium w samolot lecący na drugą stronę Atlantyku, marzyliśmy już o cieple. Chcieliśmy jak najszybciej wyrwać się z przeraźliwej wilgoci. Tak szybko niestety nam się nie udało. United Airlines zafundowały nam lot do Waszyngtonu w rozkręconej na full klimatyzacji, który ledwo udało się przeżyć pod ciepłymi kurtkami, samolotowymi kocami, ze słuchawkami w uszach i czapką na głowie. Delikatnie mówiąc, nie było komfortowo. Ze zdziwieniem spoglądałem na siedzącego obok czarnoskórego Amerykanina, w kolorowym T-shircie z krótkimi rękawkami. Czyżby nie było mu zimno? Naprawdę? A może wystarczająco rozgrzewała go leżąca na jego brzuchu czarująca, na oko dwumiesięczna córeczka, która przez całą podróż słodko spała ubrana w biały szlafroczek i dodatkowo przykryta szczelnie kocami? Nie był jej w stanie obudzić nawet tubalny śmiech ojca w trakcie oglądania jakiejś komedii. Zająłem się czytaniem. Po pierwsze nowej, fascynującej książki Paula Theroux „Na równinie węży. Podróż po Meksyku”, po drugie – przygotowanego przez Tomka specjalnie dla naszej ekipy przewodnika po Waszyngtonie. Co do książki, szybko okazało się, że czytamy z Lidką tę samą i mogliśmy się przez cały wyjazd dzielić wrażeniami z lektury, a z przygotowanego przez Tomka przewodnika, dowiedziałem się mnóstwa nieznanych mi wcześniej faktów o historii USA i Washington District Columbia. Chociażby tego, że obywatele Dystryktu, a to ponad 700 tys. stałych mieszkańców, nie posiadają biernego prawa wyborczego do Kongresu. W Izbie Reprezentantów w ich imieniu działa delegat, który nie bierze udziału w głosowaniu plenarnym. Washington nie dysponuje również żadną reprezentacją w Senacie. Inaczej jednak niż mieszkańców zorganizowanych terytoriów nieinkorporowanych, takich jak Puerto Rico czy Guam, które również posiadają niegłosujących delegatów, obywateli Dystryktu obciążono wszystkimi podatkami federalnymi. Płacą najwięcej na głowę podatków w USA i łącznie więcej niż 19 innych amerykańskich stanów. Czyli płacą i nie mają wpływu na to, co dzieje się z ich podatkami. Takich ciekawym informacji było zdecydowanie więcej, nie tylko w tekście, ale i w trakcie dwugodzinnego spaceru po amerykańskiej stolicy, który perfekcyjnie zorganizował nam Tomsson. W każdym razie, na północnoamerykańskiej ziemi było zimno, trochę zmarzliśmy, bo jak mogłoby być inaczej, skoro to ta sama szerokość geograficzna co nasza. Dopiero kolejna nasza przesiadka już w Panama City pozwoliła nam wreszcie poczuć trochę ciepła i zacząć rozkoszować się ostro świecącym słońcem. A potem był Salwador.

Po krótkiej, na szczęście spokojnej nocy pojechaliśmy w kierunku północnego Salwadoru, aby dotrzeć w góry, na miejsce naszych zawodów. Po drodze mieliśmy w planie punkt absolutnie kluczowy – kąpiel w Oceanie Spokojnym. Jechaliśmy dwoma samochodami. W pierwszym Radek, nasz chorąży, który prowadził terenowego japońskiego pick-upa i jechał wraz z Elą, Lidką, Lucjanem i Tomkiem. Na pace nieco już wysłużonego auta znalazły się nasze walizki związane z sobą taśmami mocującymi. W pakowaniu auta zaprocentowało nasze doświadczenie z Ekwadoru, gdzie zakup, późniejsza odsprzedaż i codzienne ładowanie walizek i plecaków na bagażnik dachowy nastręczało niemałych problemów. Pick-up bezproblemowo ogarnął walizkowy temat. Drugie, siedmioosobowe auto – Mitsubishi Outlander – prowadził Jędrzej. W nim miejsce zaleźli Łukasz, Anetta, Asia, Marta, Ania oraz ja.

Kąpiel w oceanie oczywiście była. Trochę błądziliśmy skręcając w nieodpowiednim miejscu na węźle autostradowym, ale tej przyjemności nie mogliśmy sobie odmówić. Pierwszym możliwym zjazdem opuściliśmy autostradę i lokalnymi drogami wróciliśmy nad rozgrzany ocean. Szeroka, rozciągnięta na kilometry, piaszczysta plaża, na niej kilka ręczników, nasze bagaże i my. Niedługo patrzyliśmy w kierunku Pacyfiku. Słońce odbijało się od niebieskich fal, które powoli sunęły w kierunku brzegu. Bezchmurne niebo, szum oceanu, czego można chcieć więcej? Każdy, kto tylko mógł, szybko wkręcał się w strój kąpielowy i wskakiwał do wody, aby poczuć radość z kąpieli w największym oceanie świata. Żywiołowo reagowaliśmy na każdą, z czasem z coraz większym impetem nadpływającą falę. Marta, Ania i Asia urządziły sobie sesję zdjęciową. Dokumentowały długo wyczekiwane lutowe morsowanie. A mnie przypomniały się wrażenia z nieodległego wyjazdu do Ekwadoru, kiedy na skrytej w dżungli plaży niedaleko Puerto Lopez mieliśmy mnóstwo zabawy z ogromnymi falami, które turlały nas po piasku. Jak i wtedy, tak i teraz nad nami rozkosznie świeciło słońce i cieszyliśmy się tą chwilą radości. Chwilą, bo czekała nas dalsza podróż przez Salwador.

Do San Ignacio dojechaliśmy przed 18:00. Teoretycznie o tej godzinie biuro zawodów miało być już zamknięte. Właśnie trwał briefing. Znaleźliśmy się w średniej wielkości sali konferencyjnej z rzędami krzeseł ustawionych w stronę stołu prezydialnego. Na monitorze przewijał się film z ubiegłorocznych zawodów, omawiano względy bezpieczeństwa. Przedstawił nam je nieco później, już w trakcie bezpośredniej rozmowy, szef zawodów, niezwykle sympatyczny Lalo Pineda. Chwilę później odebraliśmy pakiety. W każdym koszulka techniczna, moim zdaniem ładna, choć niezbyt wysokiej jakości. Niebieska, co akurat sympatyczne, gdyż to nasz klubowy kolor. Kupiłem sobie krótkie biegowe spodenki. Szybka analiza zastanych temperatur pokazała, że te, które zabrałem ze sobą są za grube i za długie. W doborze sprzętu poszedłem za wskazaniami organizatorów, a te jak zwykle ze względów bezpieczeństwa były przesadzone. Generalnie zalecano długie spodnie. Temperatura? Wilgoć? Owady? Krzaczory? Dzikie węże? Zabrałem je z sobą z Polski i nieużywane wróciły z powrotem.

W trakcie potwierdzania naszej ekipy na bieg obawiałem się problemów z pakietem Jędrzeja, albowiem Wujka Muszana nie było na liście startowej. I problem faktycznie był. Ostatecznie Jędrzej odebrał pakiet startowy należący do innego zawodnika i został wpisany na listę startową jako Ramirez! Sam zaś Lalo Pineda okazał się ujmującym i koleżeńskim gościem, który przywitał nas w sposób szczególny. Ucieszył się z przyjazdu grupy z Polski, Europy, bo to podnosiło rangę jego zawodów. Zdziwiło go także, że w tak licznym składzie podróżowaliśmy właśnie na zawody sportowe. No cóż, nieskromnie pomyślałem, że trochę w tym mojej zasługi. Tu w San Ignacio wystartuje nas kilku: Jędrzej i ja na dystansie 55 km, Marta, Tomek, Lucjan i Łukasz na dystansie 17 kilometrów. Lalo przedstawił nam zasady bezpieczeństwa, zwrócił szczególną uwagę na czerwone taśmy z napisem „danger” i z dużą dozą pewności siebie poinformował nas, że trasa jest doskonale oznaczona. A że biuro zawodów mieściło się w Entre Pinos, hotelu, w którym mieliśmy wykupione noclegi, szybko rozeszliśmy się po pokojach, aby wziąć prysznic i odpocząć przed biegiem.

Wystartowaliśmy o czwartej. Była ciemna, pochmurna noc. Ustawiliśmy się z tyłu biegowej stawki, aby zaraz po strzale startera przebiec w żwawym tempie przez teren naszego hotelu, pozdrawiając naszych wiernych i jak zwykle zaangażowanych kibiców. Specjalnie dla nas Ania, Marta, Asia i chorąży naszej ekipy – Radek, zerwali się ze snu i wstali z łóżek, aby pozdrowić nas przed startem i życzyć powodzenia na trasie. Po krótkiej chwili skręciliśmy z głównej drogi w kierunku przedmieść San Ignacio. Biegłem z Jędrzejem, który jako doświadczony ultramaratończyk kilkukrotnie przestrzegał mnie, aby zbytnio nie forsować tempa. Że mamy przed sobą 55 kilometrów i że należy rozważnie podjeść do gospodarowania siłami. Zatem pierwszy kilometr przebiegliśmy w tempie zaledwie 7:03 min/km. Praktycznie od początku łatwo nie było, a z każdą chwilą podbiegi stawały się coraz mocniejsze. Drugi kilometr pokonaliśmy jeszcze wolniej, w tempie 8:06 min/km, zbiegając z asfaltu i, po przejściu przez płot, wbiegając już odcinki leśne. Salwadorski a za chwilę honduraski las od teraz będzie nam towarzyszył przez długie kilometry. Im byliśmy wyżej, tym było coraz zimniej. Nieodczuwalny wcześniej wiatr stawał się bardziej dokuczliwy. Wyciągnęliśmy z plecaków kurtki. Na niebie ukazał się księżyc w pełnej krasie. Jego intensywne światło posrebrzyło całą okolicę. Zatrzymaliśmy się na chwilę, nie mogłem powstrzymać się od zrobienia kilku zdjęć. Właśnie wtedy zrozumiałem pełną nazwę biegu Ultra Maratón El Salvador – Estrellas de la Montaňa!

Pierwszy poważny problem mieliśmy na siódmym kilometrze. Zanotowaliśmy dużą stratę i pokonaliśmy go w tempie 24:16/km. Zgubiliśmy nasz szlak. Zatrzymaliśmy się, Jędrzej się wycofał, ja poszedłem w prawo, szukaliśmy ścieżki. Na szczęście natknęliśmy się na wolontariusza, który wskazał nam prawidłową trasę, choć mam wrażenie, że nie był do końca pewien. Momentalnie przypomniała mi się wypowiedziana z dużą pewnością siebie opinia Lalo Pinedy, że trasa jest doskonale oznaczona. Niestety, w tym fragmencie tak nie było.

Chwilę potem poczułem jakże charakterystyczny smród krowiego gówna. „Jędrzej, krowy, będzie problem” – rzuciłem. I nie trwało zbyt długo, jak na kolejnym zakosie musieliśmy się zatrzymać. Przed nami dumnie stała wielka, czarna krowa. „Ja pierdolę” – zakląłem szpetnie. Co teraz? Mamy dwumetrowe krzaczory po lewej, jeszcze bardziej gęste po prawej, przed nami wąska ścieżka, a na niej centralnie stoi salwadorska krowa! Co robić? Zaczęliśmy się zastanawiać, czas biegł nieubłaganie, choć wiedzieliśmy, że ciągle jesteśmy w limicie czasu. Ale taka niespodzianka? I że nikt nas nie uprzedził, że tutaj krowy po lasach swobodnie hasają? Dziesiąty kilometr, już po stronie honduraskiej pokonaliśmy w tempie 21:16 min/km! To ewidentny efekt konwersacji z bydlęciem. Żadne słowne argumenty nie były skuteczne. Ostatecznie sięgnęliśmy po gałęzie i zaczęliśmy ją lekko poganiać, aż odwróciła się i z wolna poszła ścieżką przed nami. I szła tak, i szła, a my spokojnie za nią. Aż wykorzystaliśmy jeden z zakrętów, aby sprytnie ją wyprzedzić. Zastanawiała się wtedy, gdzie pójść dalej? Uff.

Dalej ostro pod górę. Zgodnie ze znakami przeszliśmy przez zardzewiałą siatkę na stronę Hondurasu. Ścieżka była bardzo wąska i pięła się bardzo stromo. Radykalnie spadła temperatura, było zaledwie 12 stopni. Wciąż mocno wiało. W jednym z podmuchów Jędrzej stracił czapkę. Na piętnastym kilometrze dotarliśmy na najtrudniejszy wydawałoby się punkt naszej wyprawy. Osiągnęliśmy 2617 metrów n. p. m. (wysokość podana z Garmina), byliśmy na El Pittal, najwyższym szczycie Salwadoru! Oficjalnie graniczny szczyt pomiędzy Hondurasem i Salwadorem liczy 2730 m n.p.m., ale my ominęliśmy stojący na granicy gigantyczny nadajnik, będący ponoć własnością jednego z ewangelickich kościołów. Zaczął padać deszcz, było naprawdę zimno. Mieliśmy już mocno zmęczone nogi, a zaczął się wymagający zbieg. Staraliśmy się utrzymać tempo w okolicach 7:00 min/km. Przebiegaliśmy przez urokliwe salwadorskie wioski. Byłem mocno zaskoczony, jak uroczo wygląda prowincja tego biednego przecież kraju. Dobrej jakości asfaltowe drogi, po których fragmentach teraz biegliśmy, wodociągi, elektryczność, liczne hacjendy pomalowane na niebiesko czyli w barwy kraju, wiejskie szkoły oraz zielone, dobrze zagospodarowane pola, a na nich warzywa, kukurydza i łąki do wypasu bydła.

A propos bydła. Utrudniło nam bieg jeszcze raz. Tym razem, gdy podążaliśmy przez coś, co przypominało gęsty australijski scrubb. Minęło już ładnych parę godzin. Jak wcześniej trasa wiodła wąską ścieżką z licznymi zakosami, przemierzaną przez nas już w wysokiej temperaturze i mocno piekącym słońcu. A na trasie przed nami znowu krowa, a na dokładkę dwie pokaźne jałówki. Wielka krowa stała i stoi. Nieruchomo. Co robić? Jędrzej próbował ją przegonić – „dalej, dalej, uciekaj, no już, już”. Bez efektu. Po czasie zawrzeszczał ponownie, po hiszpańsku – „Vamos! Vamos!” i krowa jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z wolna zaczęła podążać w kierunku naszego biegu. Wyprzedziliśmy ją po chwili, wykorzystując jej krótkotrwałe zafrasowanie jakimiś zielonymi gałązkami i popędziliśmy dalej. Nie na długo jednak. Gdy poszedłem na walkę z upałem, mój żołądek nie wytrzymał. Wylądowałem w krzakach, a Jędrzej na mnie poczekał. To były dla mnie bardzo trudne chwile, walczyłem ze znużeniem, z bolącymi nogami, a od jakiegoś czasu i z żołądkiem. Wiedziałem, że dam radę ukończyć zawody w limicie czasu, ale byłem już wyczerpany.

Jędrzej miał więcej sił niż ja. Widziałem to już od kilku kilometrów. Jak zwykle zabrakło mi czegoś w przygotowaniach. Konkretnie gimnastyki siłowej na odpowiednim poziomie. Start kontrolny też tylko jeden – Zimowy Półmaraton Gór Stołowych w Karłowie, gdzie udało się ukończyć zawody z dobrym moim zdaniem czasem 2:50:00. Bezwzględnie będę musiał zwracać na przygotowania siłowe baczniejszą uwagę. Ostatecznie w okolicach 40 kilometra rozdzieliliśmy się. Jędrzej pobiegł, ja zostałem nieco z tyłu. O 15:00 startowała Marta, Jędrek nie mógłby sobie darować, gdyby przybiegł na metę już po starcie małżonki. Ostro zasuwał do przodu i na całe szczęście udało mu się. Dobiegł kilka minut przed startem. Nasi przyjaciele zdążyli się zobaczyć i wyściskać na starcie – mecie, a mi zostały jeszcze cztery ostatnie, ale jakże okrutne kilometry. Jak stary kombajnista, pomału a cięgiem, krok po kroku, wolnym truchtem zmierzałem w kierunku finiszu salwadorskich zawodów. Ostatecznie dobiegłem na metę z czasem 11:14:26. Byłem na trasie ponad jedenaście godzin! Nigdy w dotychczasowej przygodzie biegowej tak długo nie uczestniczyłem w żadnych zawodach sportowych! Jędrzej ukończył te wymagające zawody z czasem poniżej jedenastu godzin: 10:57:36 i pokazał prawdziwą moc ultrasa, był na mecie o siedemnaście minut szybciej ode mnie.

Gdy już odpoczywałem, gdy odświeżyłem się i wypiłem pierwsze zimne piwo, na metę zaczęli dobiegać nasi koledzy z 3:33 Team. Dystans 17 kilometrów jako pierwsza ukończyła Marta. Wpadła na metę co prawda poraniona po upadku, ale jak zwykle dynamicznie i żywiołowo, meldując się w Tres Pinos w rewelacyjnym czasie 03:05:26. Później przybiegł Lucjan wraz z Tomkiem, a na końcu Łukasz, który ukończył zawody w czasie 04:56:12. Dobiegł, gdy było już naprawdę ciemno. Pomylił trasę i nadrobił kilka kilometrów w tym samym miejscu, gdzie my z Jędrzejem zastanawialiśmy się, którędy pobiec i gdyby nie pomoc wolontariusza, też nie wiadomo, jak to by się dla nas ostatecznie skończyło. W przypadku Łukasza było trochę nerwów, trochę stresu, trochę niepokoju Anetty, zagryzania zębów, trochę szczerej, koleżeńskiej szydery i ostatecznie zakończyło się dobrze. Byliśmy wszyscy na mecie. Zadowoleni, cali i zdrowi.

Już po fakcie stwierdzam, że najlepiej to chyba bawiły się nasze dziewczyny, które dopołudniową porą, jak mi opowiedziano, zwiedzały okolicę, podróżując na pace naszego pick-upa. Wykorzystały czas w sposób, w jaki to właśnie należy robić, złapały nadarzającą się okazję. No bo jak nie teraz, to kiedy? Jak nie tam, to gdzie? Świeciło słoneczko, wiał lekki zefirek i było przyjemnie i rozkosznie.

Ultra Maratón El Salvador – Estrellas de la Montaňa był już 79 ukończonym przeze mnie biegiem maratońskim lub dłuższym, a Salwador 44 państwem w świecie, w którym je popełniłem. Równocześnie stał się piątym w Ameryce Łacińskiej po Brazylii, Paragwaju, karaibskim Curacao oraz kolumbijskim Medellin.

Kolejny nasz dzień to czas zbiórki, zwiedzania i przelotu do Meksyku, gdzie na półwyspie Jukatan, w okolicach Cancun zaplanowaliśmy nasze wakacje. Catalonia Playa Maroma było miejscem, gdzie zakotwiczyliśmy na kilka dni. Były więc kąpiele w basenie i w chłodniejszym od Pacyfiku – Morzu Karaibskim, degustacje tequili, opalanie na słońcu. Był czas na lekturę, skromne treningi biegowe, ale znalazło się też okienko na kolejne zwiedzanie. Pojechaliśmy zobaczyć słynne miasto Majów, jedną z największych atrakcji turystycznych Meksyku, jeden z siedmiu nowych cudów świata – Chichѐn Itzá. Miasto, które ponoć mogło zamieszkiwać ponad 90 tys. ludzi, zawiera w sobie kilka niezwykłych budowli. Wśród nich dominuje świątynia Kukulkana, niezwykła schodkowa piramida. Świątynia ma 365 stopni. To de facto 365-dniowy kalendarz, który był jednym z największych osiągnięć cywilizacji Majów. Każdy z czterech boków świątyni jest nachylony względem Ziemi pod kątem 90°. Dwa razy w roku – podczas równonocy wiosennej i jesiennej – na piramidę pada cień przypominający kształtem pierzastego węża, czyli Kukulkana. Gdy na niebie zachodzi słońce, ten cienisty wąż sprawia wrażenie, jakby pełzł po stopniach, by w końcu dołączyć do kamiennej wężowej głowy leżącej u podstawy wielkich schodów.

Gdy zwiedzaliśmy Chichѐn Itzá, wciąż jak bumerang nachodziła mnie refleksja na temat prawdziwych nieszczęść, jakie Ameryce Łacińskiej przyniosła Europa. Głównie zresztą Hiszpanie, ale również Portugalczycy, Anglicy, Francuzi i Holendrzy. Wciąż rozmyślam nad pytaniem, kto bardziej zasługuje na piekło: nieznający „naszego” Boga, mordowani na potęgę Indianie, którzy ostatecznie zostali uznani przez papieża Pawła III, bullą z 1537 roku „za prawdziwych ludzi”, czy hiszpańscy konkwistadorzy krzewiący wiarę orężem w sposób chciwy i bezwzględny, działający w imię kościoła i Ich Wysokości, królów Hiszpanii?

A zaczęło się od samego Kolumba. Gdy kilka lat po odkryciu Ameryki wrócił do Sewilli wraz z gromadą pięciuset Indian, zostali oni sprzedani jako niewolnicy. Ponieważ jednak część teologów zaprotestowała, w początkach XVI wieku formalnie zakazano sprzedawać Indian w niewolę. W rzeczywistości nikt tego zakazu nie zamierzał stosować, przed każdym atakiem konkwistadorzy mieli odczytywać obszerne „Requerimento”, czyli wezwanie do nawrócenia na wiarę katolicką: „Jeżeli tego nie zrobicie lub też będziecie złośliwie odwlekać waszą decyzję, to zapewniam was, że z Bożą pomocą zawładnę wami siłą i będę z wami prowadził wojnę na wszystkich frontach i na wszystkie możliwe sposoby oraz że was wprzęgnę w jarzmo i zmuszę do posłuszeństwa kościołowi i Ich Wysokościom. Wezmę was, wasze kobiety i wasze dzieci i uczynię niewolnikami. Jako niewolników sprzedam i będę wami dysponował według rozkazów Ich Wysokości. Zabiorę Wam wasze dobra i będę wam czynił wszelkie zło, wszelkie możliwe krzywdy…”

W ten oto sposób zniszczono jedną religię, aby budować chwałę i potęgę drugiej. Zniszczono kulturę Majów, aby zbudować świetlaną przyszłość renesansowej Europy. Łupiono Indian bezwzględnie i okrutnie. Mordowano, zmuszano do niewolniczej pracy, okradano z elementarnej godności. W tym czasie, zdobyta przez Hernana Corteza Tenochtitlán, aztecka stolica była pięć razy większa od Madrytu i miała dwa razy więcej mieszkańców niż Sevilla, największe w owym czasie hiszpańskie miasto. Wspominany już Pedro de Alvarado, który wraz ze swoimi ludźmi najechał Gwatemalę oraz Salwador i: „tylu ludzi zabili, że powstała rzeka krwi, Olimtepeque”, a „dzień aż sczerwieniał od tej krwi, którą tego dnia przelali”, dołożył kolejny rozdział do męki niewinnych. Nie ostatni. W tym czasie Inków mordował Francisco Pizarro. Gdy dotarł do Cuzco, inkaskiej stolicy, Hiszpanie szybko otrząsnęli się ze zdumienia i zaczęli plądrować Świątynię Słońca: „Przepychając się, walcząc między sobą, próbując zagarnąć dla siebie lwią część skarbu, żołnierze w kolczugach deptali po klejnotach i obrazach, kuli złote przybory młotami, żeby spłaszczyć je do poręczniejszych kształtów i rozmiarów. Chcąc przetopić metal na sztabki, wrzucali do tygla wszystkie skarby świątyni, płytki pokrywające ściany, misternie zdobione drzewa, ptaki i inne elementy złotego ogrodu”.

W połowie XVI wieku odkryto obfite zasoby srebra w Potosi, w dzisiejszej Boliwii oraz w Zacatecas i Guanajuato w Meksyku. Ameryka stała się jednym wielkim szybem wydobywczym. Pomiędzy 1503 a 1660 rokiem do portu w Sevilli dotarło sto osiemdziesiąt pięć tysięcy kilogramów złota oraz szesnaście milionów kilogramów srebra. To oficjalne dane, nieuwzględniające kontrabandy. Te bogactwa umożliwiły rozwój gospodarczy Europy, wpłynęły w stopniu niezrównanym na nasz europejski postęp.

Ale można też zadać sobie inne pytanie. Czy na największym rabunku w historii świata najwięcej zyskała sama Hiszpania? Hiszpanie, jak pisze Eduardo Galeano, mieli krowę, którą doił ktoś inny. Wierzyciele królestwa, w większości zagraniczni, systematycznie opróżniali skarbiec sewilskiego Domu Transakcyjnego. Korona tonęła w długach. Niemal całość ładunków srebra z góry odstępowano niemieckim, genueńskim, flamandzkim i hiszpańskim bankierom. W samym tylko 1543 roku jakieś sześćdziesiąt pięć procent królewskich dochodów szło na spłatę odsetek. Latynoamerykańskie srebro w minimalnym stopniu wchłaniał hiszpański rynek, trafiało do Fuggerów, którzy pożyczali papieżowi środki na dokończenie budowy bazyliki świętego Piotra, albo do innych kredytodawców epoki: Welserów, Schetzów czy Grimaldich. A królowie Hiszpańscy w tym czasie umacniali wiarę katolicką, pojawiła się Święta Inkwizycja, poszli na wojny z protestantyzmem, podtrzymywali tradycję krucjat. Wygnano Żydów, co pozbawiło Hiszpanię wielu zdolnych rzemieślników i niezbędnego kapitału. Wygnano ponad dwieście siedemdziesiąt pięć tysięcy mudejarów – Hiszpanów wyznających islam, a wcześniej Filip II z pobudek religijnych usunął z kraju tysiące flamandzkich majstrów napiętnowanych za wyznawanie protestantyzmu. Tych przyjęła Anglia, której odwdzięczyli się, stymulując rozwój tamtejszych manufaktur. Ostatecznie, gdy w 1700 roku nastąpił kres rządów Habsburgów, bankructwo Hiszpanii było prawie całkowite. Populacja kraju zmniejszyła się o połowę i zrównała się z populacją Anglii. W kraju wałęsały się chmary ludzi bez zajęcia, latyfundia leżały odłogiem, waluta była niestabilna, zrujnowane manufaktury, przegrane wojny, pusty skarbiec, ale silniejsza wiara.

Potępiam to barbarzyństwo realizowane w imię Boga. Ukształtowało tamtejszy świat na wieki, widać je do dzisiaj. Mam również poważne wątpliwości, czy data 1492 powinna być dobrze postrzegana w dziejach świata. Z innej perspektywy patrzę na hiszpańskie kościoły czy renesansowe włoskie miasteczka. Niewątpliwie podróże ukształtowały moje postrzeganie świata i moją wrażliwość.

Ale czas ruszać dalej. Już 18 lutego wystartuję w Rudawach Janowickich. Na Zimowym Festiwalu Biegowym. To będzie mój maraton numer osiemdziesiąt.