Relacja Huberta z MOZZART BANJALUKA MARATHON

Gdzie wzrok WHO nie sięga

            Kolejny pandemiczny rok 2021 pozamykał z hukiem liczne imprezy masowe, koncerty, festiwale, całe rozgrywki sportowe a w ślad za tym nawet najbardziej prestiżowe biegi maratońskie. Odwoływano je regularnie, niekiedy bezrefleksyjnie, na całym świecie. Ten proces trwał wraz z nasilającymi się cyklicznie wzrostami zakażeń. Z zachodu na wschód przetaczały się kolejne mutacje koronawirusa. W Polsce nie biegało się maratonów wcale. Po raz kolejny odwołano biegi uliczne w Pradze, Budapeszcie, Lizbonie i wielu innych miastach. Na oficjalnej stronie AIMSu, światowej organizacji lekkiej atletyki co chwilę na liście zawodów pojawiał się czerwony napis: cancelled. Niektóre biegi organizowano w formule wirtualnej, zresztą dotychczas tak się dzieje.  Ale czy to są prawdziwe sportowe zawody? Zamierzając kontynuować swoją maratońsko – turystyczną przygodę, rzuciłem okiem na leżące, tym razem jakoś tak dziwnie na uboczu międzynarodowych konfliktów, Bałkany. Znalazłem maraton i postanowiłem wziąć w nim udział. Z dala od miejsc będących na celowniku światowych polityków i europejskich urzędników. W Banja Luce. Stolicy autonomicznej Republiki Serbskiej wchodzącej w skład Bośni i Hercegowiny.

            Bośnia i Hercegowina nie należy do Unii Europejskiej, to nie jest nawet przez wszystkich uznawane państwo. To kraj mający swoją tragiczną, od wieków mocno poplątaną, historię. W trakcie ostatniej wojny, która wybuchła po ogłoszeniu niepodległości w 1992 roku, zginęło tam ponad 100 tysięcy osób. Zarówno w wyniku działań wojennych, jak przede wszystkim w wyniku brutalnych czystek etnicznych. Ponad milion osiemset tysięcy ludzi zostało na stałe zmuszonych do opuszczenia własnych domów.

            Państwo składa się z dwóch odrębnych federacji: serbskiej oraz muzułmańsko – chorwackiej. Rządzi się tam ciężko i stąd donośny głos WHO jest jakby mniej słyszalny. Słusznie założyłem, że zapowiedziany i mocno lansowany w lekkoatletycznych mediach maraton się odbędzie i nikt z lokalnych polityków mocno rozpropagowanych zawodów nie odwoła. Nasz wyjazd musiał się udać. To będzie dwudziesty ósmy europejski kraj w którym pobiegnę na królewskim dystansie i zarazem szósty kraj na Bałkanach po Grecji, Bułgarii, Macedonii, Słowenii i Chorwacji.

            Do Bośni i Hercegowiny polecieliśmy z Poznania via chorwacki Zadar. Regularne połączenia lotnicze pomiędzy stolicą Wielkopolski a leżącym nad Adriatykiem chorwackim portem zapewnia Ryanair. Zadar to piąte pod względem liczby ludności miasto Chorwacji. Byliśmy przekonani, że w samolocie będą pustki, że będziemy go mieć dla siebie, dla naszego 3:33 Team. Byliśmy mocno zaskoczeni faktem, że samolot był wypełniony w stu procentach. Turyści stęsknieni za chorwackim słońcem i pozbawionym wilgoci powietrzem nie zostawili w naszym boeingu ani jednego wolnego miejsca. Podroż minęła szybko, z wynajęciem zarezerwowanych wcześniej dwóch samochodów poszło nieco gorzej. Ostatecznie, pomimo chorwackiego formalizmu, niezrozumiałych i nieracjonalnych dla nas przepisów, dokonaliśmy wynajmu. Trzynastoosobowa grupa ruszyła w kierunku dość odległej Banja Luki.

            W planie wycieczki oprócz głównej atrakcji – maratonu – były: zamek w Kninie, wejście na najwyższy szczyt Chorwacji – Dinarę, Sarajewo, Bihać, Plitvickie Jeziora, Banja Luka oraz Zadar. Zrealizowaliśmy wszystko oprócz zdobycia najwyższego szczytu. Przeszkodziła nam deszczowa pogoda. Może dobrze się stało, że odpuściliśmy, ale i tak dotarliśmy do hotelu Moskwa, który stał się naszą kwaterą, mocno zmęczeni długą i wymagającą drogą przez bośniackie góry. Po drodze zwiedziliśmy imponujący zamek w Kninie. To największa chorwacka forteca. W średniowieczu, za panowania węgierskiej dynastii Arpadów, Knin był stolicą państwa chorwackiego, a później władało nim Imperium Osmańskie i Republika Wenecka.

            Na terenach przygranicznych, w Sławonii, obserwowaliśmy zniszczenia wojenne. Wrażeniami dzieliliśmy się na bieżąco, by za chwilę z refleksji o ostatniej wojnie zostać wyrwanym przez chorwackiego pogranicznika. W nieumiejętny dość sposób przystawiał pieczątki w  paszportach, co wzbudzało wśród pasażerów naszego busa niepohamowane salwy śmiechu. Moje próby uciszenie współpasażerów nie dawały rezultatu, byli poza kontrolą. Po lewej stronie zbudowana z płyty warstwowej budka pograniczników, duże okno z małym lufcikiem przeznaczonym do podawania dokumentów, sterta paszportów, przenikliwe spojrzenia, a po drugiej stronie, bujający się od śmiechu czarny peugeot Partner. To niezbyt komfortowa sytuacja dla kierowcy, ale i ostatecznie mnie rozbawiały ukradkowe spojrzenia Chorwata, widoczne zza grubych, czarnych oprawek okularów. Humor dopisywał zwłaszcza Reggiemu, który uwielbiając biesiadowanie, jak zawsze po obfitym posiłku zjedzonym na ciepło w okolicach godziny trzynastej, tryskał humorem, rozbawiając zmęczone drogą przez góry towarzystwo. Obok siedział Jarek, który zaczynał także mówić grunwaldzkim slangiem, z tyłu spał tylko Artur. Zresztą Artur spał stale, wykorzystując do tego każdą nadarzającą się okazję. Zyskał obok Atatürka swój kolejny, nie ostatni zresztą, pseudonim – „Sleepy”. Granica chorwacko-bośniacka w Strumnicy z pewnością zostanie w naszej pamięci.

            Grupa zawodników i sympatyków 3:33 Team była liczna. W niej Kasia i Wojtek Giedrys zasłużony współzałożyciel naszego klubu, który po przebytym ciężkim zawale po raz pierwszy będzie uczestniczył w międzynarodowych zawodach poza granicami naszego kraju, Beata i Radek Schulz, który wystąpi w swoim czwartym maratonie, Marcin Marecki, jak zwykle ambitny, ale jak zwykle dżentelmeński, który postanowił zrezygnować z planu wystartowania w półmaratonie, aby przynajmniej na połowie dystansu pobiec wraz z Wojtkiem jako jego support, Artur Rataj, który pobiegnie z wielkimi nadziejami na kolejną życiówkę oraz z niemałymi szansami na miejsce na podium. W grupie byli też: Ewa i Jarek Bylewscy, którzy wystąpią w pierwszych swoich międzynarodowych zawodach, tym razem jeszcze w biegu na 5 kilometrów oraz zaprawieni w bojach nasi kibice: Asia i Radek Danilewicz oraz Lucyna i Marcin Koralewscy, który to Marcin na tym wyjeździe po raz pierwszy udał się nie bez obaw w debiutancką podróż lotniczą. Do wyjazdu byliśmy doskonale przygotowani. No może z wyjątkiem Asi, która nie wiadomo dlaczego zabrała z sobą parę butów, z których jeden należał do niej, a drugi do jej córki Zuzanny. Co więcej, oba buty były prawe…

            Biuro zawodów zlokalizowano na niewielkiej przestrzeni w pozostałościach ruin miejscowego zamku, leżących nad przepływającą przez miasto rzeką Vrbas. Niewielkie grono uczestników miejscowych zawodów również wpłynęło na fakt, że biuro działało sprawnie, a obsługujący je młodzi wolontariusze byli nadzwyczaj życzliwi. Otrzymaliśmy wszystkie potrzebne informacje. Marcin bezproblemowo zamienił półmaraton na bieg na 10 kilometrów, a niektórzy z nas rozmiary ładnych, choć słabych technicznie koszulek biegowych. Pakiet startowy był skromny, stąd też z coraz większym rozrzewnieniem wspominam pakiety sprzed lat, z biegów w Paryżu, Frankfurcie nad Menem czy Zermatt. Po wizycie w biurze zawodów miewałem maratoński worek wypełniony koszulkami, czapeczkami, plecakami, energetycznymi żelami, napojami, licznymi folderami, a zdarzyła się i wytłaczanka jajek. Wspominam ją z rozrzewnieniem. Reasumując, biuro działało sprawnie, wieczorowe pasta party, na które ochoczo poszliśmy z Marcinem, Arturem i Ewą, również. Zawody przebiegły bezproblemowo tak jak i zorganizowana z należytą pompą dekoracja zwycięzców na zamkowym tarasie. Uczestniczyliśmy w niej wraz z Arturem, zdobywając podium w kategorii wiekowej. 1. Mozzart Banja Luka Marathon zaliczam organizacyjnie do imprez udanych, pomimo faktu, że była to formalnie jego pierwsza edycja, choć prawdę mówiąc w poprzednich latach bodajże już siedmiokrotnie w Banja Luce zorganizowano zawody na dystansie półmaratonu. Nazwą biegu zachwycony był Radek. Fan muzyki klasycznej, który słucha jej nawet w pracy, wysyłając listy przewozowe na kolejne kontenery z Chin. Pogratulował organizatorom Mozzarta w nazwie maratonu, stwierdzając, iż to nazwisko dodaje  zawodom odpowiedniego splendoru. Niestety, wkrótce okazało się, że Mozzart to nazwa sponsora maratonu, lokalnej firmy bukmacherskiej. Radek z niedowierzaniem pokręcił głową, posmutniał i do końca wyjazdu pewien niesmak już pozostał.   

            Tym, co nam doskwierało przez cały czas naszego pobytu, była niestety pogoda. Zimna, wietrzna, deszczowa październikowa aura. Pozwoliła jedynie na krótki trening w przeddzień zawodów oraz zwiedzenie Sarajewa. Choć i w tym przypadku ostatnie chwile naszego spaceru z panią Agnieszką, naszą przewodniczką po stolicy BiH, odbyliśmy już pod parasolami. Pogodę co chwilę sprawdzał Marcin. DJ Izajasz z reguły nie miał dla nas dobrych wiadomości. Jego wpatrzone w ekran telefonu przenikliwe oczy i skupiona mina od razu dawały nam do zrozumienia, że… niestety, dziś też nie będzie dobrze. Że będzie zimno i że deszcz nas z pewnością zmoczy. Czasami  wyczaił okienko pogodowe i sygnalizował, że warto je wykorzystać, np. na trening. Beata, Ewa, Radek, Jarek, Marcin, Artur i ja zrobiliśmy w spokojnym tempie kilkukilometrową pętlę po, nie ma co ukrywać, mało urokliwej Banja Luce.

            Albowiem miasto, w którym się zatrzymywaliśmy, liczące około 130 tys. mieszkańców, położone na północy Bośni i Hercegowiny jest moim zdaniem miastem zaniedbanym, choć o dziwo dość czystym. Z wyjątkiem powszechnie widocznych petów, nie widać zalegających śmieci. Banja Luka przypomina polskie miasta w latach osiemdziesiątych lub w początkach lat dziewięćdziesiątych. Sporo pustych przestrzeni, chaotyczna zabudowa, nieuporządkowane trawniki, gdzieniegdzie rozpadające się stare budynki, brak chodników lub ich często pożałowania godny  stan dopełniał obrazu. Z drugiej zaś strony widzimy opływające złotem cerkwie, wypielęgnowane place przed urzędami, sporo nowoczesnej architektury, dobre lokale gastronomiczne i wiszące wszędzie wielkie serbskie flagi narodowe. Miasto jest ważnym ośrodkiem metalowym (odlewnia), chemicznym (fabryka włókien sztucznych) i spożywczym (przemysł tytoniowy, browar). Ponoć znajdują się w nim trzy uczelnie wyższe. Ma też niestety swoją niechlubną historię. Było areną czystek etnicznych w trakcie ostatniej wojny na Bałkanach, z całą bezwzględnością na stałe wysiedlono stąd kilkadziesiąt tysięcy muzułmańskich rodzin.

            W tym mieście od polityki się nie ucieknie. Widoczne są tylko flagi serbskie, jakichkolwiek flag Bośni i Hercegowiny brak. Republiką rządzi niejaki Milorad Dodik, serbski nacjonalista, nie bardzo uznający bośniacką państwowość. Zamieszkaliśmy w trzygwiazdkowym hotelu nomen omen – Moskwa. Wiadomo przecież, że to Rosjanie najmocniej wspierają destrukcyjny serbski nacjonalizm. Ten sam kościół prawosławny, ten same standardy demokratyczne, czyli właściwie ich brak. Po stracie Czarnogóry, Serbia to ostatni przyczółek Rosji na Bałkanach. Według słów naszej przewodniczki z Sarajewa są bardzo mocne starania, aby przyciągnąć Serbię do Unii Europejskiej, stworzyć tam prozachodni rząd, co ograniczyłoby wpływy prorosyjskie i w przyszłości pozwoliłoby związać z europejskimi strukturami również Bośnię i Hercegowinę, na czym zależy wielu lokalnym politykom oraz wielu państwom, szczególnie Chorwacji. Rosja swoich wpływów łatwo jednak nie odda, co widać w Europie środkowej, na Węgrzech z prorosyjskim rządem Victora Orbana oraz w Polsce po zmianie rządu prozachodniego na prorosyjski. 

            Od polityki i trudnej historii nie dało się uciec również w Sarajewie. Mieście szczególnie dotkniętym przez wydarzenia wojny lat osiemdziesiątych. Było dużo o historii tego miasta, o zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, ale przede wszystkim o oblężeniu miasta przez Serbów. Widzieliśmy wzgórza rozpościerające się nad miastem, w dużym stopniu wciąż niedostępne ze względu na pozostałości po polach minowych. Miasto było oblężone przez lata, choć istniał tunel, którego fragment widzieliśmy, którym dostarczano obrońcom miasta broń, a mieszkańcom żywność i leki. Istniał też most powietrzny. Była to jednak pomoc niewystarczająca, mieszkańcy głodowali, nie mieli czym ogrzewać swoich mieszkań. Miasto sprawia wciąż przygnębiające wrażenie, jest szare, niejakie. Na elewacjach widać ślady po pociskach. Blokada i śmierć niewinnych, którą nieśli głównie serbscy snajperzy, pozostawi z pewnością swój ślad na dziesięciolecia. Wszystkim nam zapadły w pamięć znamienne słowa naszej przewodniczki, mieszkającej od dzieciństwa w tym mieście, o jej nauczycielce geografii, będącej snajperką w oddziałach serbskich. Wstrząsających i dramatycznych historii było mnóstwo, nie jestem w stanie oddać ich chociażby w części. Każdego zachęcam do przeczytania wydanej w 2021 roku przez Wydawnictwo Znak wyśmienitej książki byłego polskiego ambasadora Andrzeja Krawczyka pod tytułem: „Czyja jest Bośnia? Krótka historia kraju trzech narodów”.

             W Banja Luce widzieliśmy że nie jesteśmy w Unii nie tylko po koszmarnych cenach połączeń telefonicznych. Tu pieszego traktuje się z mniejszym respektem, pracownika najemnego również. Powtarzające się dzień w dzień kilkunastogodzinne zmiany nie są rzadkością. Jesteśmy w kraju z 40% bezrobociem, z którego wyjeżdża każdy, kto może. Dym tytoniowy jest wszechobecny, palić można wszędzie bez ograniczeń. Nie tylko na ulicach i parkach, również w kawiarniach, restauracjach, hotelach. Nie ukrywam – śmierdzi okrutnie, tak więc każdy pobyt w hotelowej restauracji okupowałem silnym bólem głowy i pomimo deszczowej pogody nikt nie musiał mnie namawiać na spacer. W naszym hotelu od dymu tytoniowego śmierdziało nie tylko w restauracji, ale również w pokojach i na hotelowych korytarzach. Nikt nie przejmował się niepalącymi. A gdy w hotelu zainstalowała się grupa miejscowych milicjantów, choć mam wrażenie, że oni siedzieli tam stale, pełniąc zaszczytną funkcję ochroniarzy, chmura papierosowego dymu potrafiła zasłonić obsługującego ich stolik kelnera.

            Gdy przyszło nam wystartować w maratonie, oczywiście padał deszcz. Byliśmy mokrzy już na starcie. Na szczęście mieliśmy naszych kibiców – Asia, Lucyna, Kasia, Radek i Marcin wspierali nas jak zwykle głośnym dopingiem. Radzio tradycyjnie spuszczał przedstartowe napięcie zabawnymi komentarzami, obśmiewając rzeczywistość. Pomimo nieszczególnej pogody pognaliśmy ochoczo do przodu, początkowo szerokimi alejami miasta, aby po kilu kilometrach wbiec na przedmieścia. Tam organizatorzy wypuścili nas na drogę prowadzącą przez okoliczne wioski, po której biegaliśmy tam i z powrotem sześc razy. Z pewnością była to najnudniejsza trasa maratońska jaką w życiu widziałem, porównywalna jedynie z psychodeliczną pętlą w Dębnie. Z Banja Luki biegła w dół, w kierunku miasta pod górę. Była wyczerpująca, a jedyny jej plus to możliwość częstego spotkania na trasie zarówno Artura jak i Radka. Pomimo niesprzyjających warunków i niełatwej trasy zarówno Atatürk jak i Reggy poprawili swoje rekordy życiowe. Czas Artura (03:16:02) dał mu ósme miejsce w stawce maratończyków, Radka (04:08:36) trzydzieste dziewiąte. Mój czas, o jedenaście minut gorszy od Atatürka (03:27:06), pozwolił mi na zajęcie dobrego moim zdaniem, dwunastego miejsca. To był znacznie lepszy wynik niż w Bliżynie i Helsinkach, najlepszy w tym roku. Ostatnie kilometry trasy organizatorzy poprowadzili po centralnych ulicach Banja Luki. Trasa była pusta, słabo oznaczona, wielokrotnie zastanawiałem się czy prawidłowo biegnę. Zainteresowanie miejscowych wręcz żadne. Na swoje szczęście około pięć kilometrów przed metą spotkałem Ewę i Jarka, którzy dodali mi otuchy swoim dopingiem i niejako upewnili, że biegnę dobrze. Dłuższą chwilę zastanawiałem się, jak oni to zrobili, że po swoim biegu zdążyli wrócić do hotelu, odświeżyć się i jeszcze przyjść wspierać nas na trasie maratonu? Ze swojej postawy byłem bardzo zadowolony, na ostatnich kilometrach nie dość że nie zwalniałem, to wciąż trzymałem wysokie tempo. Wypracowana na treningach moc jeszcze została. Na ostatnim fragmencie trasy głośny doping Lucyny i Marcina ożywił mnie na tyle mocno, że z impetem wpadłem na metę, nie omijając ogromnej kałuży zajmującej całą szerokość drogi. Ukończyłem swój 73 maraton, odebrałem medal, byłem szczęśliwy.

            To była dla mnie dobra jesień i nie pierwszy mój sukces. W Trzciance 19 września odbywał się 39 już Bieg im. Tadeusza Zielińskiego na 10 kilometrów. Z bardzo dobrym w mojej ocenie czasem 00:40:03 zająłem w nim 28 miejsce, w kategorii M50 będąc drugim. Co jednak najważniejsze – po raz pierwszy w historii jako 3:33 Team stanęliśmy w tym biegu na podium. Sztafeta Artur Rataj, Hubert Odwrot, Piotr Kaczmarzewski, Ewa Bylewska, Włodek Chwalisz, Andrzej Bielecki, Marcin Prokopowicz miała od lat oczekiwaną chwilę chwały. Byłem z naszego wyczynu dumny, a to nie był koniec, gdyż na Biegu Papieskim w Pniewach w początkach października zająłem na dystansie 10 kilometrów mocne 6. miejsce, w kategorii M50 będąc pierwszym. Wciąż bieganie sprawiało mi radość i dawało satysfakcję.

            Wracając zaś do Banja Luki, w rozgrywanym biegu na 10 kilometrów z naszego teamu najlepszy był Marcin. DJ Izajasz przez pierwszą połowę dystansu biegł z Wojtkiem, uzyskując na finiszu czas 00:54:41. Niecałe dwie minuty po nim na metę dotarł Wojtek. Czas Cyborga 00:56:07 można uznać za bardzo dobry. Chwilę potem na metę wbiegła Beata, która z czasem 00:57:41 zajęła bardzo przyzwoite, czterdzieste ósme miejsce w stawce uczestników. W biegu na 5 kilometrów moc pokazał Jarek, który z czasem 00:28:04 zajął 16. miejsce, a piętnaście sekund po nim na metę z czasem 00:28:19 wbiegła Ewa zajmując 19. miejsce. Ośmiu uczestników zawodów z 3:33 Team, w tym dwa podia w kategorii wiekowej: moje i Artura, pozwoliło nam żyć w przekonaniu, że jako klub zaznaczyliśmy wyraźnie swoje miejsce na bośniackiej ziemi. A dla wielu spośród nas to nie będą ostatnie sukcesy w 2021 roku.

            Następnego dnia pojechaliśmy z powrotem w kierunku Zadaru. Tym razem nieco inną drogą, przez Bihać, miejscowość leżącą na pograniczu bośniacko-chorwackim, znaną z ciężkich walk w trakcie ostatniej wojny. Tam zjedliśmy kolejny smaczny posiłek i poszliśmy na krótki spacer po mieście. Wieczorem dotarliśmy do Plitvickich Jezior, które w padającym deszczu udało nam się zwiedzić kolejnego dnia. To była już moja druga wizyta w miejscu, które robi imponujące wrażenie i z pewnością jest jednym z najładniejszych przyrodniczo miejsc, które widziałem w życiu. Niestety, również i w Chorwacji nie obyło się bez przygód. Kilkuosobowa ekipa udała się do bankomatu celem wypłaty pieniędzy, a pech chciał, że właśnie w tej chwili wyłączono prąd. Bankomat zjadł kartę Marcina. Puszek był przerażony, nie dość że brakiem możliwości wypłaty gotówki, stratą karty kredytowej to przede wszystkim spodziewaną burą, którą otrzyma od małżonki. Dlaczego, to dotknęło właśnie jego? Ta zaś, widząc wyjeżdżający z hotelu samochód, a w nim Puszka z ich kartą kredytową od początku żyła w przekonaniu, że „wiedziała że tak będzie”. Ostatecznie kartę zablokowaliśmy, w Polsce czekać będzie na nich całkiem nowa.

            Do Zadaru dojechaliśmy wieczorową porą. Zdaliśmy w lotniskowej wypożyczalni samochody i poświęciliśmy ostatnie chwile naszego wyjazdu na pobieżne zwiedzenia miasta. Liczne zabytki, odrestaurowana starówka, sporo doskonałych lokali, gdzie w miłej atmosferze można świętować maratońskie sukcesy. Akurat w ten dzień miejscowi kibice przeżywali mecz Chorwacja – Słowacja, zakończony remisem. Nota bene, w reprezentacji Słowacji zagrał Lubomir Satka, gracz poznańskiego Lecha. Ewa pieczołowicie wymasowała bolące kolano Reggiego, a Jarek co rusz stawiał kolejne piwo. Porannym wylotem zakończyliśmy kolejną biegowo-turystyczną przygodę.