Relacja Huberta z Zurich Maratón de Sevilla 2022

O mały włos na maraton nie zdążyliśmy. Była sobota, sam środek nocy. Wyjeżdżaliśmy z Trzcianki. Część naszej drużyny zapakowana w turystycznego busa, bagaże w przyczepce. Mariusz i Renata, Lucyna i Marcin, Andrzej, Artur, Ewa i Jarek oraz ja. Od początku było wesoło, a z każdą kolejną osobą, która meldowała się w busie, weselej. Prawie każdy został obdarzony jakimś złośliwym komentarzem. Andrzej najbardziej – ma chłop dystans do siebie i poczucie humoru. Kpina i ironia szła w parze z zasługami. Niestety nie ujechaliśmy daleko. Kilka kilometrów za Trzcianką drogę zatarasowało masywne drzewo. Kilka porozumiewawczych spojrzeń i zapadła szybka decyzja, wracamy do Trzcianki i jedziemy okrężną drogą przez Radolinek. Nadrabiamy kilka kilometrów, tracimy kilkanaście minut, ale szczęśliwie przekraczamy Noteć w Czarnkowie. Warunki na drodze stają się coraz trudniejsze. Wieje bardzo silny wiatr. Kierujemy się na Wronki, aby w Trzcielu spotkać się z oczekującą nas resztą ekipy. Niestety charakterystyczny chrzęst, szum, głuche odgłosy trzaskających drzew nie wróżą nic dobrego. Za chwilę okaże się, że kilkanaście zwalonych pni uniemożliwia przejazd. Leżą w poprzek drogi, jedno za drugim. Kilkadziesiąt metrów przerwy i widzimy kolejne. Podejmujemy kolejną szybką decyzję – wracamy do Czarnkowa i kierujemy się inną drogą na Wronki. Od tej chwili żyliśmy pragnieniem, aby naszej drogi nie zablokowały kolejne zwaliska. Przestało być wesoło, wkradł się niepokój. Mieliśmy jeszcze niewielką rezerwę czasową, ale topniała szybciej, niż zakładaliśmy. Niestety Klempicz był również nieprzejezdny. Podjęliśmy nieudaną próbę przejazdu przez las. Z duszą na ramieniu wracamy ponownie do Czarnkowa. Staram się, jak mogę najlepiej, podtrzymywać wszystkich na duchu. Zagrożenie, że nie zdążymy na samolot, jest ogromne, ale nie poddajemy się, próbujemy dalej. Musimy przekroczyć most na Warcie, a jedyną naszą szansą są Oborniki. Jedziemy.

Wieje wciąż mocno. Pojawiają się informacje w mediach o nieprzejezdnych drogach, o zerwanych sieciach trakcyjnych, o fruwających dachach. Straż pożarna ma pełne ręce roboty. To wszystko dzieje się na naszych oczach. Niektórzy z naszej ekipy są przerażeni, inni wpadają w lekki defetyzm. Kontaktuję się z ekipą z Poznania. Oceniamy sytuację. Zdyscyplinowana ekipa z Poznania dociera do Trzciela, kiedy my mijamy ostatni skrawek Puszczy Noteckiej pod Obornikami. Jest dobrze, to znaczy niedobrze, ale wciąż mamy ciut szansy na dotarcie na lotnisko.

Wieje koszmarnie. Naszym busem rzuca tak mocno, że zastanawiam się, czy nie wylądujemy w rowie, czy kierujący wozem Marcin utrzyma samochód na odpowiednim kursie. Niekiedy podmuchy są tak mocne, że mam wrażenie, że stajemy w miejscu. Im dalej od Poznania tym podmuchy stają się coraz mocniejsze. Przed nami Trzciel. Przy węźle autostradowym zabieramy zmarzniętych – Lidkę, Tomka, Martę, Jędrzeja, Marcina i Karola. Już dawno zapomnieliśmy o zakładanych dwóch godzinach rezerwy przed wylotem. Jeszcze obowiązkowa pauza dla kierowcy i zapominamy nawet o godzinie rezerwy.

Błyskawicznie przejeżdżamy przez Niemcy, wpadamy z impetem na lotnisko Berlin Brandenburg. Mamy niecałe czterdzieści minut do odlotu. Samolot linii Iberia pewnie już w trakcie bordingu. Szybko odbijamy karty pokładowe. Niech operator wie, że jesteśmy na lotnisku. Teraz kontrola bezpieczeństwa. Część z nas biegnie już ile sił w nogach w kierunku bramek. Niestety kilkoro z nas zostaje w jednej z kolejek, w tym ja. Tu drobiazgowo wykonuje swoje obowiązki niemiecki emeryt. Prośby o przyśpieszenie nie skutkują, polskie przekleństwa i komentarze wywołują wręcz w dziadku agresję „ja dobrze wszystko rozumieć po polsku” rzuca w naszą stronę. Nawet uspokajający wzrok Lidki nie za wiele pomaga. Ostatecznie błagalny wzrok unoszony do nieba i prośby o pomoc skierowane do św. Nauma pomogły. W ostatniej chwili wbiegamy na pokład samolotu. Są wszyscy. Ja pierdolę! Lecimy! To się nie mogło udać, ale znowu nam się udało. Długo dochodzę do siebie.

Wybrałem maraton w ojczyźnie flamenco, jak zwą Sewillę, głównie ze względu na termin zawodów. Bieg wykracza poza tradycyjny kalendarz startowy, z tymi jakże ważnymi maratonami (Paryż, Hanower, Rotterdam, Londyn, Berlin, Amsterdam) wiosną i jesienią. Odbywa się w połowie lutego, w przewidywalnych warunkach pogodowych. Do południa w stolicy Andaluzji jest umiarkowanie chłodno, po południu umiarkowanie ciepło. Warunki idealne dla sportu, wymarzone dla zwiedzania. Trasa jest szybka, płaska, w mojej ocenie to jedna z najszybszych tras maratońskich w Europie. To ważne, gdyż dla niektórych naszych klubowiczów właśnie tu rozegra się walka o historyczny wynik. Karol Szalony Lajkonik Majewski zamierza złamać 2:50:00, Artur Atatürk Rataj 2:58:00, również Andrzej DTMHej! Bielecki zakłada swój nowy, znacznie lepszy niż dotychczasowy Personal Best. Dla Ewy to debiut na dystansie maratońskim, Jędrzej Wujek Muszan Mszanowski jak i Tomek Tomsson Zgoda zamierzają przebiec dystans 42 kilometrów 195 metrów po raz dziewiąty i tak naprawdę z naszego 3:33 Team tylko Mariusz Trajkot Szkoda podchodzi do biegu z dystansem, zamierzając powalczyć o swoją życiówkę nieco później w pachnącym wiosną, uroczym lubuskim Dębnie. Hiszpania będzie dla mnie dwudziestym dziewiątym europejskim krajem, w którym pobiegnę maraton. W tym niekończącym się od lat tourze, sam sobie się dziwiłem, że tak późno tu dotarłem.

Sewilla, czwarte co do wielkości miasto w Hiszpanii, liczące 684 tysiące mieszkańców, przywitała nas słońcem, ciepłem i zapachem kwitnących pomarańczy. Zapach pomarańczy był czarowny, wręcz rajski. A pomarańczowe drzewa były wszędzie: w parkach, na skwerach, przy głównych i tych mniej ważnych ulicach miasta. Natychmiast przypomniał mi się utwór Tadeusza Woźniaka z 1972 roku – Smak i zapach pomarańczy:

Kto tu pędzi tak przez miasto

Komu w tych ulicach ciasno

Biegnę gryząc pomarańcze

Ziemia pod nogami tańczy

Naokoło kipi życie

I ja mam się znakomicie

Wszyscy niosą oczy jasne

Trotuary wprost za ciasne

Lubię śpiewać, lubię tańczyć

Lubię zapach pomarańczy

Choć, prawdę mówiąc, owoce tych widocznych w całym mieście roślin z gatunku Citrus aurantium są gorzkie. Rosną na drzewach dochodzących do dziesięciu metrów wysokości i produkuje się z nich słynną sewilską marmoladę (Royal Marmolade Balberry). Służą także, a jakże, do produkcji znanych w całym świecie likierów curacao, cointreau oraz campari. I mieniły się nam te pomarańcze w słońcu. Przy sewilskich deptakach, na dziedzińcu Katedry Najświętszej Marii Panny w okolicach Placu Hiszpańskiego, czy niedaleko Złotej Wieży – Torre del Oro. I jak mogliśmy ich nie spróbować? Wiadomo przecież, zakazany owoc smakuje najbardziej. Zatem Ewa zerwała, poczęstowała Jędrzeja, Marcina i mnie a potem już spróbowaliśmy wszyscy. No prawie.

Widok miasta tak bogato udekorowanego kwitnącymi pomarańczami zostanie ze mną już na zawsze. Miasta słonecznego, wesołego, czystego, energetycznego, kompaktowego, idealnego – na pierwszy rzut oka – do życia. Przyznam szczerze, dotychczas nie byłem hiszpanofilem, zdecydowanie wolałem Francję. Widziałem tylko Barcelonę i Madryt. Sewilla, ze swoim subtropikalnym klimatem, z łagodnymi, co widzieliśmy, zimami oraz ciepłymi latami zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie, zmieniła moje myślenie o Hiszpanii i natychmiast znalazła się na liście tych miejsc, do których chętnie powrócę.

Byliśmy w Andaluzji. Nie wiadomo dlaczego zamieszkujących ten region mieszkańców uznaje się za leniwych, lubiących zabawę i pozbawionych umiejętności zrozumiałego wypowiadania się. Na temat Andaluzyjczyków opowiada się mnóstwo żartów:

– Pepe, dlaczego rzuciłeś pracę?

– Przez problemy ze wzrokiem.

– A jaki masz problem?

– Nie widzę ani godziny, na którą mam przyjść do pracy, ani siebie jako pracującego.

Lub taki: Trzech Andaluzyjczyków siedzi w samochodzie. Kto prowadzi? Policjant.

Taka to specyfika regionu, gdzie latem zanotowano najwyższą temperaturę w Hiszpanii – 47,3 stopni Celsjusza.

Tradycyjnie, gdy już zakwaterowaliśmy się w apartamentach położonych niedaleko areny walk byków czyli La Plaza de Toros de la Real Maestranza de Caballeria de Sevilla, amfiteatru mieszczącego dwanaście i pół tysiąca widzów – pojechaliśmy do biura zawodów. To jest z reguły punkt pierwszy każdej naszej maratońskiej wycieczki. Luty 2022 roku to jeszcze czas pandemii. Nie byliśmy do końca pewni, czy bieg się odbędzie, choć z każdym tygodniem nasza pewność wzrastała, a sami Hiszpanie podchodzili do tematu zabezpieczeń covidowych z pewną niekonsekwencją. Z jednej strony musieliśmy mieć założone maseczki w komunikacji miejskiej, w muzeach, przy wejściu do biura zawodów, a nawet przed wejściem do strefy startu maratonu, z drugiej – nikt ich nie używał w barach, knajpeczkach czy restauracyjkach. No przyznajmy, jest to pewna niekonsekwencja. Zresztą jakżeby mogło być inaczej w kraju, który zajmuje pierwsze miejsce na świecie pod względem lokali gastronomicznych – jest ich ponad 260 tysięcy. Dla porównania w Polsce pod koniec 2016 roku było ich nieco ponad 69 tysięcy. Zatem średnio jeden bar przypada w Hiszpanii na 175 mieszkańców. I tenże właśnie hiszpański bar, otwarty od wczesnych godzin porannych, z kawą, alkoholem, tapas, kanapkami, croissantami czy też churrosami to miejsce stałych porannych, wieczornych, okazjonalnych spotkań. To są często bar de toda la vida, czyli bar na całe życie, gdzie kawa jest smaczniejsza, a jedzenie lepsze. I ten właśnie bar miałby stać się miejscem zamkniętym w czas pandemii? Nikt za bardzo nie potrafił zmienić tradycję i przyzwyczajenia Hiszpanów, zatem przyjęto niekonsekwentną formułę, której się później wszyscy konsekwentnie trzymali.

Zatem w biurze zawodów chodziliśmy w maseczkach. A dojechaliśmy do niego doskonale działającą w Sewilli komunikacją miejską. Expo Marathon de Sevilla zorganizowany w Palacio de Exposiciones y Congresos de Sevilla czyli po prosty w FIBES był przyjemnym spotkaniem z innymi uczestnikami zawodów. Miejscem, gdzie poczuliśmy atmosferę wielkiego maratońskiego święta. Odebraliśmy numery startowe, niektórzy pozwiedzali stoiska wystawowe, ktoś kupił koszulkę, niektórym – jak Ewie – z emocji drżały ręce, inni jak Karol nie wiedzieli, co zrobić z nagromadzoną energią. Oglądaliśmy trasę maratonu, cieszyliśmy się, że mieszkamy tak blisko linii startu, były pamiątkowe zdjęcia, trochę ekscytacji.

Po wizycie w biurze zawodów pojechaliśmy na spotkanie z panią Moniką Ferlewicz, naszym przewodnikiem po Sewilli. Plan zwiedzania mieliśmy rozpisany na sobotę i poniedziałek. W sobotę była rozgrzewka. Krótka, przyjemna i bardzo miła. Była opowieść o wielkim onegdaj mieście, położonym nad rzeką Gwadalkiwir, w którym kiedyś panowali Rzymianie – to Colonia Julia Romana, potem od 712 roku Maurowie, aby w 1023 roku zostać miastem zdobytym przez Króla Kastylijskiego Ferdynanda II. Na przełomie XV/XVI wieku Sewilla byłą jednym z największych miast kontynentu z dużym portem przeładunkowym, szczególnie ważnym dla handlu z hiszpańskimi koloniami. To właśnie tu w 1480 roku rozpoczął działalność pierwszy trybunał Inkwizycji, ale też tu, w 1505 roku założono jeden z największych europejskich uniwersytetów. I właśnie rzeka, która przyczyniła się do rozwoju miasta niejako zamknęła jego rozwój. W 1717 roku ze względu na zamulenie koryta rzeki Gwadalkiwiru miasto musiało odstąpić monopol na handel z Ameryką. Pani Monika przepięknie oprowadzi nas po mieście, będzie dużo o historii, sporo o architekturze, będzie o tradycji, religii, modzie, będzie degustacja tradycyjnych andaluzyjskich win oraz tradycyjne hiszpańskie tapas. Ale to wszystko po biegu. Z naszą przewodniczką znaleźliśmy wspólny język, czuliśmy się odpowiednio zaopiekowani. Mieliśmy dobry wstęp, miasto przestało być dla nas anonimowe, byliśmy tu zaledwie kilka godzin, ale czuliśmy się z nim zaprzyjaźnieni. Trochę szkoda, że w początkach 2022 roku nie było bezpośrednich lotów z Polski do Sewilli. Musieliśmy tu przylecieć z Berlina z międzylądowaniem w Madrycie.

W sewilskim maratonie wystartowało 7554 biegaczy. A przynajmniej tylu ukończyło bieg, mieszcząc się w ustalonym przez organizatorów limicie czasu wynoszącym sześć godzin. Trasa była piekielnie szybka o czym świadczą wyniki pierwszej trójki. Pierwszy na mecie Etiopczyk Asrar Abderehman przybiegł na metę w czasie 02:04:40, drugi również Etiopczyk Abdelddlew Mawo ukończył maraton z czasem 02:05:11, a Erytrejczyk Ghirway Ghebreslassie dobiegł jako trzeci niecałą minutę później – 02:05:33.

Na starcie stanęło nas ośmioro. Każdy z innym celem. Dobrze zmotywowani, pragnący pokazać prawdziwą moc na hiszpańskiej ziemi. Dla Atatürka celem było pobicie wszystkich moich życiówek. W biegu na dziesięć kilometrów, na piętnaście kilometrów, w półmaratonie i oczywiście ten najważniejszy – w maratonie z Fort Lauderdale na Florydzie – 02:58:24. Był doskonale przygotowany. Świetnie przepracował całą zimę pod okiem również i mojego trenera – Rafała Czarneckiego. Wynik był absolutnie w jego zasięgu, ale po raz pierwszy miał pobiec maraton w takim tempie, stąd Rafał założył mu czasowy hamulec, którego Artur przestrzegał na pierwszych kilometrach. Szalony Lajkonik, nasza klubowa petarda miał właśnie przed sobą najpiękniejszy okres swojego biegania. Praca nad szybkością, idealna waga, poukładana głowa. Wszystko to powinno sprawić, że osiągnięty wynik będzie naprawdę kosmiczny. Moją rolą w tym biegu było wspieranie Ewy na jej pierwszym maratonie. Przeżywała ten start niemiłosiernie. Była zestresowana i niespokojna. Co prawda zajęła głowę naszą logistyką w Sewilli, co było jej wyjazdowym zadaniem, ale nastrój klubowej koleżanki z pewnością nie był euforyczny.

Gdy wchodziliśmy w strefę startu, było jeszcze ciemno. Krótka rozgrzewka, rozciąganie. Przybiliśmy piątkę z Trajkotem i wystartowaliśmy spokojnie. Nieco wolniej niż zakładany czas biegu, czyli: 5:55/km. Biegliśmy w tłumie. Na pierwszych kilometrach trudno było kogokolwiek wyprzedzić, utrzymać stałe tempo, było nieco szarpaniny. Ale to wiadomo: startowaliśmy w dużym biegu i z najliczniejszej strefy czasowej. Na piątym kilometrze, tuż po przekroczeniu rzeki Gwadalkiwir, mieliśmy dobry czas: 00:28:53 i 6453 miejsce w stawce uczestników. Była idealna pogoda do biegania: bezwietrznie, lekko zachmurzone niebo, temperatura w okolicach 10 stopni. Ułożyliśmy sobie bieg. Ja po prawej stronie, Ewa po lewej. Ja nadaję tempo, pilnuję zegarka. Ewa nie zbiega do strefy gastro, wodę podaję jej ja. Żadnych niepotrzebnych ruchów, żadnego pozdrawiania kibiców. Precyzja, wypatrywanie i optymalne ustawianie się do pokonywania zakrętów. Biegnąc szeroką aleją w rzednącym już tłumie biegaczy, mieliśmy przed sobą najspokojniejsze dziesięć kilometrów. Ukończyliśmy kolejny etap z czasem: 00:59:56 i zjedliśmy pierwszego energetycznego żela i wypiliśmy pierwsze kubki wody. Biegło się dobrze, choć przyznam, miałem pewien dyskomfort z tym, że Ewa nie odzywała się do mnie w trakcie biegu wcale. Była niebywale skoncentrowana. Bywało, że od niechcenia pomachała głową. Może zalewie dwa razy przez cały maratoński dystans zechciała coś skomentować. Dla człowieka towarzyskiego, za jakiego się uważam, nie były to szczególnie efektywne chwile. Elokwencja była rzeczą zbędną.

Wkrótce ponownie przekroczyliśmy koryto rzeki Gwadalkiwir i skręcając za mostem w lewo, wbiegaliśmy na drogę, którą przemierzaliśmy pierwsze kilometry. Nasz czas na piętnastym kilometrze (01:27:05) dawał mi 6517 miejsce w stawce uczestników. Od startu straciliśmy sześćdziesiąt pozycji. Biegliśmy równo, idealnie, zgodnie z założeniami. Powoli nadchodził ten czas, gdy mieliśmy się spotkać z naszymi kibicami. A zebrało się ich przy trasie całkiem liczne grono. Lucyna, Marcin, Lidka, Marta, Renata, Jarek i Marcin – Kierownik Sekcji Poznań 3:33 Team. Wiedzieliśmy, że będzie głośno i energetycznie, w czym szczególnie celowała Marta. Zawsze pozytywnie zakręcona, z takim dobrym ADHD. Marta cię zawsze dostrzeże, doda otuchy, wesprze. Dwudziesty kilometr (01:56:17) i mamy naszych kibiców. Są też Weronika i David. Od córki dostaję butelkę wodę i jakże cenny uśmiech. Mamy tak potrzebne oklaski, okrzyki, słowa wsparcia. Jest pięknie. Na adrenalinie docieramy do dwudziestego pierwszego kilometra: 01:02:39. Tempo idealne. Jestem na miejscu 6476, na ostatnich kilometrach wyprzedziliśmy prawie czterdzieści osób. Brakuje nam tylko energetycznych żeli, które miał mieć z sobą Jarek, a nie zabrał Marcin albo miał zabrać Marcin, a nie zabrał ich Jarek. Strasznie to panowie zapętlili i zamulili niekonstruktywnym ględzeniem. Mieliśmy je dostać na trasie, lecz zaginęły w akcji. Na całe szczęście tylko na chwilę. Niebawem Marcin, czyli nasz DJ Izajasz pobiegł w stronę naszych apartamentów, odnalazł zapasy i dostarczył je nam na trasie. Nie po raz pierwszy okazało się, że Marcin jest nie tylko poukładany, ale jest z niego prawdziwy gentelmen!

Byłem pewien, że jak Ewa przebiegnie dwudziesty piąty kilometr, to już nic nie może się stać. To najdalej od mety położony punk na trasie. Potem już tylko z przysłowiowej górki. Przebiegamy go w czasie: 02:25:27 podkręcając trochę tempo i wyprzedzając kolejnych biegaczy. Dalej jest idealnie chłodno, trasa wymarzona, przewidywalna, liczni kibice, bębniarze i zespoły muzyczne. Raz zauważam ożywienie Ewy, gdy słyszy głośne takty utworu The Cure. Zaczyna skakać, przyśpieszać, wiwatować. Musiałem niestety lekko stonować jej emocje wyrzutem, że przez prawie trzydzieści kilometrów nie odzywa się do mnie i milczy jak grób, a pod wpływem muzyki The Cure szaleje jak młódka.

Przebiegamy obok stadionu FC Sevilla, aby osiągnąć trzydziesty kilometr w czasie: 02:55:02. Byłem na 6357 miejscu, czyli od startu wyprzedziliśmy już ponad stu maratończyków. Wkrótce przed nami pojawił się kolejny obiekt sportowy. Tym razem to stadion Realu Betisu Sevilli, na którym spędzimy dzisiejszy wieczór. Przed nami najciekawszy odcinek trasy. Przepiękny plac Hiszpański, zbudowany w latach dwudziestych XX wieku na podstawie projektu sewilskiego architekta Aniballa Gonzalesa. To półkolisty plac, z jednej strony zamknięty pałacem, którego środkowa fasada zbudowana została w stylu barokowym, a pozostała część w stylu renesansowym. Mamy tu całe morze sewilskich kibiców. Jest hałas, rwetes, kakofonia dźwięków. W oczach Ewy widać łzy wzruszenia. Teraz już wie, że z pewnością ukończy swoją maratońską przygodę i to z bardzo dobrym wynikiem. Mijamy trzydziesty piąty kilometr. Nasz czas to: 03:25:30 i 6195 miejsce. Moje myśli biegną w stronę Karola i Artura. Zastanawiam się, jaki wynik osiągnęli na mecie. Obaj byli doskonale przygotowani, kipiący przedstartową adrenaliną. Artur w nowych biegowych butach, które ponoć potrafią odjąć dwie sekundy z każdego kilometra. Oczyma wyobraźni widzę już to wieczorowe świętowanie i te szydercze komentarze – jebnąłem cię, Prezes, na wszystkich dystansach! Ale to dopiero wieczorem, przed nami końcówka. Czterdziesty kilometr: 03:56:54. Nie dość, że nie zwalniamy tempa, to przyśpieszamy. Będzie doskonały wynik Ewy w maratońskim debiucie. Idziemy na przebój z szybkością tybetańskiej lokomotywy. Już nic nas nie powstrzyma. Wyprzedzamy kolejnych zawodników. Słyszę doping Jarka, Marty, Weroniki i Davida. Widzę wśród kibiców Lidkę, Lucynę i Marcina. Jest cała nasza wyjazdowa ferajna.

Ostatnie metry. Jest niemożebny hałas, dopada nas huragan dźwięków. W słońcu i rozchmurzonym niebie mijamy metę z czasem: 04:09:42 i zajmuję 5947 miejsce w stawce zawodników. W tym momencie ukończyłem swój siedemdziesiąty piąty już maraton i wciąż zakładam, że do końca swojej biegowej kariery osiągnę ich sto. Spokojnie przechodzimy wśród wiwatującego tłumu, aby odebrać pamiątkowy medal, torbę z jedzonkiem, napoje. Aby na chwilę zalegnąć na trawce w parku położonym obok linii mety. Po chwili spotykamy się ze swoimi kibicami. Ewa w euforii. Jest szczęśliwa. Ja zadowolony z faktu, że po raz kolejny mogłem komuś pomóc. Są pierwsze komentarze, pierwsze gratulacje. Wiem już, że Duma Miasta Tego Hej! czyli Andrzej Bielecki nabiegał życiówkę. To pierwsza wiadomość, którą dostałem od kibiców. Za chwilę Marta opowie mi o wyczynie Karola, później podejdzie do mnie Artur i przekaże jakże dobrą wiadomość, że złamał trzy godziny i moją życiówkę z Fort Lauderdale i że jest niezadowolony, bo mógł pobiec szybciej. No i tak to właśnie bywa. Widzę Renię, pojawia się Trajkot, jeszcze chwilę czekamy na Tomssona i powoli udajemy się do naszych apartamentów.

W podsumowaniu. Z naszego Teamu pierwszy dobiegł Karol Majewski z rewelacyjnym czasem: 02:39:40 zajmując 285 miejsce! Na 1033 miejscu dobiegł Artur Rataj z równie fenomenalnym czasem: 02:57:10. Andrzej Bielecki z czasem: 03:26:07 zajął 2841 miejsce i oczywiście był to jego PB. Jędrzej Mszanowski przybiegł grubo poniżej czterech godzin: 03:56:21, zajmując 5033 miejsce. Ewa Bylewska z czasem: 04:09:42 zajęła w swoim debiucie 5946 miejsce, a mi zaś przypadło miejsce 5947 z czasem: 04:09:43. Mariusz Szkoda dobiegł niedługo po nas w czasie 04:21:51, zajmując 6449 miejsce, a Tomasz Zgoda z czasem: 05:21:48 zajął miejsce 7455. Wszyscy zatem w zdrowiu dobiegi do mety. Był debiut i cztery życiówki. Pozostałe dni naszego pobytu przeznaczymy na zwiedzanie miasta i świętowanie sukcesów.

Czasu na odpoczynek było jednak niewiele. Może dwie godziny. Dzięki wcześniej zakupionym biletom obejrzeliśmy mecz La Liga. Zawodnicy Realu Betis Sevilla, gospodarze grający w zielono-białych strojach wygrali 2:1 z Realem Mallorca. Mieliśmy okazję obejrzeć całkiem niezłe piłkarskie widowisko na liczącym 56,5 tys. miejsc Estadio Benito Villemarin. Dla reporterskiej skrupulatności podam, że Real Betis Sevilla to jednokrotny Mistrz Hiszpanii z 1935 roku i trzykrotny zdobywca Pucharu Króla w 1977, 2005 i 2022 roku, a z ciekawostek – grał tu były zawodnik Legii Warszawa – Wojciech Kowalczyk. Mecz to była dla nas ważna sprawa, zawsze chcieliśmy połączyć maraton ze zwiedzaniem oraz z meczem piłkarskim. Próbowaliśmy w Antwerpii, było naprawdę blisko w Hanowerze. Wreszcie udało się w Sevilli. Z pewnością to nie będzie ostatnia nasza piłkarsko – kibicowska przygoda.

Gdy wyszliśmy ze stadionu, było jeszcze jasno. Sam środek zimy, a jasno jak u nas w południe. Zaintrygowało mnie to zjawisko po raz kolejny. Gdy wybieramy się do Londynu, cofamy zegarek o godzinę, ale w Madrycie już nie. W Hiszpanii słońce wstaje i zachodzi później, ale zegarek wskazuje tę samą godzinę co w Polsce. Hiszpania leży jednak bardziej na południu, więc gdy w Poznaniu w lipcu słońce wstaje o 5:00, zachodzi o 21:00, w Sevilli wstaje o 7:00 i zachodzi o 22:00. Hiszpania nie dostosowała wzorem Wielkiej Brytanii i Portugalii swojego czasu do czasu słonecznego. Dlaczego? Wyjaśnijmy za Mikołajem Buczakiem z książki „Sobremesa”: w 1940 roku, podczas II wojny światowej, wiele krajów przestawiło swoje zegarki, tak aby zgadzały się z godziną, która obowiązywała w Berlinie. Miało to ułatwiać planowanie i koordynację operacji wojskowych. W tę stronę poszedł również generalissimus Franco. Co prawda Hiszpania była państwem neutralnym w trakcie II wojny, ale politycznie Franco czuł się związany z Hitlerem i Mussolinim. Planowano wspólne operacje wojskowe, jak chociażby „Izabela Felix”, czyli zajęcie brytyjskiego Gibraltaru. System z czasem tak zakorzenił się w hiszpańskiej kulturze, że wprowadzenie zmian wywróciłoby życie mieszkańców do góry nogami. Zmiany pewnie nie nastąpią, i tak jak czas wolny dla Szwedów zaczyna się o 16:00, dla Włochów o 18:00, to dla wielu Hiszpanów zaczyna się on dopiero o 20:00.

My w tym czasie byliśmy już na tapas. Zorganizowany przez Weronikę i Davida poczęstunek odbył się dość daleko od miejsca naszego zakwaterowania. Byliśmy już okrutnie zmęczeni intensywnym dniem. Maraton, mecz piłkarski a teraz długi spacer, w trakcie którego niektórzy wręcz zasypiali. Ale warto było. Pyszne przekąski, podane na specjalnie przygotowanych stołach, w barze na świeżym powietrzu idealnie zamknęły nasz dzień. Był luty, w Polsce zima, a my siedzieliśmy w knajpce na otwartej przestrzeni, omawiając nasze wrażenia. Wypiliśmy kilka litrów sangrii, rozkoszując się kawałkami mięs, pasztecików, warzyw i owoców morza. Przed 22:00 zdążyliśmy jeszcze w lokalnym sklepie zakupić butelkę wina, aby zakończyć obłędną całodzienną fiestę późną już nocą w naszych apartamentowych pokojach.

Ale na tym nie koniec. Na zwiedzanie Sevilli mieliśmy przeznaczony również poniedziałek. Po pysznej jajecznicy przygotowanej na śniadanie tradycyjnie przez Jarka, spotkaliśmy się z zawsze uśmiechniętą panią Moniką, aby ponownie pójść na miasto i odkryć je trochę bardziej. Zatem Alkazar – dawny pałac królewski z początku XI wieku, z czasów gdy rezydowali tutaj przedstawiciele kalifatu kordobańskiego. To właśnie tutaj podejmowano decyzję o wysłaniu wyprawy Ferdynanda Magellana, a Krzysztof Kolumb został przyjęty przez Izabellę Kastylijską i Ferdynanda Aragońskiego po podróży do Ameryki. Pałac wraz z patio i ogrodami to jeden z najpiękniejszych kompleksów pałacowych w Hiszpanii. A potem była wspomniana już katedra Najświętszej Marii Panny, jeden z najwspanialszych gotyckich kościołów na świecie. Powstawała w latach 1402 – 1506 z wkomponowaną w nią wieżą minaretu Giralda o wysokości dziewięćdziesięciu siedmiu metrów. Co ciekawe, we wnętrzu katedry znajduje się grobowiec Krzysztofa Kolumba. O placu Hiszpańskim jako centralnym punkcie Wystawy Iberoamerykańskiej z 1929 roku już pisałem, a warto dodać, że w Sewilli w 1992 roku odbyła się kolejna wystawa. To Wystawa Światowa zorganizowana w pięćsetną rocznicę wyruszenia Krzysztofa Kolumba w poszukiwanie zachodniej drogi do Indii. Sewilla jest miastem przepięknym. Samych gotyckich kościołów jest w mieście kilkanaście, starówka, tereny targowe, parki, skwery, jednym słowem miasto pachnące historią. Zabieram stąd niesłabnące z czasem i serdeczne wrażenia.

Ostatnim etapem naszej hiszpańskiej eskapady był Madryt. Tu oprowadzenie po mieście wziął na siebie Marcin. Prawie perfekcyjnie opanował poruszanie się po stolicy kraju liniami metra. Prawie, bo raz przerażone oczy Lidki zmusiły Marcina do zastanowienia się nad możliwymi zmianami w funkcjonowaniu poszczególnych linii. Zwiedziliśmy Pałac Burbonów, zjedliśmy lunch w tradycyjnym Mercado, byliśmy na Plaza Mayor, niektórzy dokonali zakupu przepysznych szynek w Museo de Jambon. Było słonecznie, szybko, jak zwykle bardzo intensywnie, bo jak to mawia nasz klubowy kolega Włodek Włodsson Chwalisz: na naszych wyjazdach nie ma przebierania cebuli. Szybkie zwiedzanie pięknej stolicy zamknęło klamrą nasz pierwszy klubowy wyjazd do Hiszpanii.