Relacja Huberta z Lake Garda 42

Zatriumfowała tęsknota za południem. Ona to, już po raz trzeci, skierowała nasze kroki w kierunku Włoch. Wcześniej biegaliśmy w Rzymie i w położonym w prowincji Bolzano alpejskim Brixen (Bresssanone). Decyzja zapadła w Kołobrzegu, przy okazji Biegu Zaślubin. Rzucony w miejscowej kawiarni pomysł, zorganizowania kolejnej biegowej tułaczki do jednego z tych magicznych miejsc południa, wzbudził zwłaszcza u dziewcząt z naszego klubu duże zainteresowanie. Niecały rok później zaowocował zorganizowaną wyprawą nad Jezioro Garda, największe i zarazem najczystsze jezioro w Italii. Mocna to była grupa, w której znalazł się również Marcin Pro, uhonorowany przez 3:33 Team wyjazdem na maraton Lake Garda 42 jako nagrodą specjalną za jego pracę na rzecz klubu. Marcin nie przyjął tego wyróżnienia z zadowoleniem. Południe? Italia? Nie jego klimat. Zdecydowanie lepiej czuje się nad fiordami, morzem Barentsa, na Spitsbergenie niż w Mediolanie czy Tel Avivie. A jednak udało się nam zrealizować wysmakowany, pełen werwy i nieszablonowy wyjazd. Może z jednym małym wyjątkiem, z jedną tęsknotą za sukcesem. Niezrealizowaną niestety.

            To był czas tanich biletów lotniczych. Taki popandemiczny. Rynek lotniczy, który się mocno skurczył, znów się rozwinął. Linie lotnicze starały się przywrócić zawieszone wcześniej połączenia i zapewnić obłożenie wielkim latającym ptakom. Wykorzystaliśmy to. Kupiliśmy bilety z Wrocławia do Mediolanu i z Mediolanu do Wrocławia. Zatem wylądujemy na Malpensie. Naprawdę było tanio. Teraz, niestety, tak tanio już nie jest. Wypożyczyliśmy dwa Jeepy Compass i volkswagena, którego nazwy już nie pamiętam. Miały być trzy Jeepy, ale zapis standardowo umieszczany na potwierdzeniu rezerwacji, że otrzymamy zamówiony samochód lub podobny w tej samej klasie, to otwarte pole do późniejszych interpretacji. Z reguły wygodnych dla użyczającego. Kierowców było trzech, Jędrzej, Ewa i ja. Potem ponad sto sześćdziesiąt kilometrów. Do Saló, nad Gardę. 

            Przyjechałem ponownie w to urokliwe miejsce po dwudziestu jeden latach. Trafiłem w miejsca zupełnie mi nieznane. Wcześniej zwiedzałem Peschierę i Sirmione, teraz poznałem Limone sul Garda i Rivę. Wcześniej Wenecję Euganejską, a teraz Lombardię. Pomiędzy tymi prowincjami granica biegnie przez sam środek jeziora. Trzeci kawałek jeziora należy do prowincji Trentino. To północna część, najbardziej alpejska, majestatyczna, wietrzna, opanowana przez windsurferów i kitesurferów. Do zakończenia I wojny światowej należała do Austro-Węgier i to dziedzictwo monarchii Habsburgów, tak widoczne jest do dziś w racjonalnym planowaniu a przede wszystkim uporządkowaniu,  czystości, wręcz sterylności  szczególnie stolicy regionu – Rivy del Garda. 

            Jezioro Garda na południu to żwirowe plaże z cieplejszą wodą i łagodnym zejściem do wody, kempingi i parki rozrywki, na północy zaś górujące nad okolicą, alpejskie pasmo Gruppo del Baldo, wąskie dróżki przecinające alpejskie przełęcze i zakotwiczone na półkach skalnych małe przysiółki. Jezioro ma długość pięćdziesięciu pięciu kilometrów, a szerokość – na południu dwunastu kilometrów, a na północy zaledwie czterech. Średnia głębokość to 136 metrów, ale największa głębia to aż 346 metrów. Garda to popularny kierunek wypoczynku zwłaszcza dla Włochów, Austriaków, Szwajcarów, Niemców oraz coraz liczniejszych Polaków. Z samego tylko 3:33 Team zawitało na południowo-zachodnie rubieże Jeziora Garda aż jedenaście osób. Polaków zresztą na liście startowej było co niemiara. Język polski słyszany był wszędzie. Z pewnością Lake Garda 42 to kolejny znany maraton w Europie, na którym byliśmy jedną z największych grup narodowościowych.

            Dlaczego wspomniałem o południowo – zachodnim fragmencie jeziora? Właśnie tam mieściła się nasza miejscówka. Saló. Atrakcyjnie położone, historyczne miejsce. Właśnie Saló, onegdaj będące własnością potężnej mediolańskiej rodziny Viscontich, było również stolicą Włoskiej Republiki Socjalnej, marionetkowego państwa istniejącego w latach 1943-1945 w północnych Włoszech. Zostało utworzone przez Benita Mussoliniego przy pomocy Niemców po inwazji aliantów na południu Italii i niedługo po obaleniu rządów faszystowskich w Rzymie. Interesujący wykład historyczny na ten temat wygłosił w trakcie jednego z wyjazdowych wieczorów Radek. Z wyjątkiem Izy, która w tym czasie oddała się studiowaniu włoskiej architektury secesyjnej oraz Marty, pogrążonej w tematach związanych z pracą, wszyscy z zaciekawieniem wsłuchiwali się w opowieść o końcu rządów zbrodniczej ekipy. A dlaczego właśnie Saló zostało stolicą Włoskiej Republiki Socjalnej? Leżało prawie idealnie w połowie drogi pomiędzy dwoma strategicznie ważnymi i historycznymi włoskimi miastami –  Mediolanem i Wenecją.

            W ten oto sposób wykład Reggiego wpisał się w tradycję naszych wyjazdów. Oprócz maratonów, meczów piłkarskich i wschodzenia na najwyższe szczyty poszczególnych krajów. Gdy na przełomie lipca i sierpnia będziemy atakować Śnieżkę, najwyższy szczyt Czech (1603 m n.p.m.) łagodną zresztą trasą, od strony czeskiego Pecu i zbierze się tam spore grono klubowiczów, to właśnie dla nich nasz przyjaciel przygotuje kolejną historyczną prezentację. Wysłuchamy opowieści o „Budowie systemu umocnień obronnych na zachodniej granicy Czechosłowacji w latach 1935 – 1938”. Wszystko po to, jak mówi klubowe porzekadło, którego autorem jest Becia, aby wyjazdy takie jak ten, były dla nas nie tylko zabawą, ale i nauką.

            A wracając do historii, tym razem historii filmu. Jak sama nazwa wskazuje, w okolicach Saló odbywa się akcja, nakręconego w 1975 roku znanego filmu, bardzo znanego włoskiego reżysera – Piera Paolo Pasoliniego: „Saló, czyli 120 dni Sodomy”. Film z muzyką Ennio Morricone oparty jest w dość luźnym zresztą związku na powieści markiza de Sade’a, z akcją dziejącą się właśnie w czasach Włoskiej Republiki Socjalnej. Dzieło jest interpretowane jako krytyka włoskiego faszyzmu a zarazem krytyka totalitaryzmu w ogóle, ale ze względu na naturalistyczne pokazanie sadyzmu i fizycznej przemocy, film trafił na indeksy w wielu krajach. Sam zaś reżyser kontrowersyjnego filmu, wkrótce po jego nakręceniu zmarł i niestety nie doczekał premiery swojego dzieła.

            W Saló Ewa znalazła nam elegancki, piętrowy dom z wewnętrznym patio oraz zewnętrznym basenem, położony w przepięknym gaju oliwnym. Mieliśmy z okien naszego, położonego na wzgórzu i nieco w oddali od miasta butikowego hotelu, doskonały widok na jezioro i położone na drugim brzegu zatoki miasto, na okoliczne, pokryte gajami oliwnymi i winnicami wzniesienia. Miejscówka była świetna i miała tylko jedną zasadniczą wadę. Nie dość, że nie było z niej bezpośredniego dojścia nad jezioro, to nie było z niej też bezpośredniego dojścia do miasta. Przy krętej drodze prowadzącej do centrum nie było nawet wąskiego chodnika, nie było miejsca, gdzie można by się schować przed pędzącymi pojazdami. Za każdym razem, chcąc odwiedzić Saló, musieliśmy korzystać z samochodów. Tych kilka kilometrów nie robiło nam większego problemu, choć lubimy spacery i zasadniczo wolimy poruszać się na własnych nogach.

            Obok hotelu mieliśmy tradycyjną włoską pizzerię. Anektowaliśmy z reguły jedno z restauracyjnych pomieszczeń, aby móc skosztować prawdziwej włoskiej pizzy i delektować się, co szczególnie ważne dla Jędrzeja, dobrym niemieckim piwem. Reggy był wniebowzięty. Nasz przyjaciel, uwielbiający restauracyjne życie i doskonale czujący się w ucztowaniu i wielogodzinnym biesiadowaniu, korzystał ile mógł z uroków miejscowego wyszynku, czynnego od wczesnych godzin porannych do późnego wieczoru.  Korzystał tym bardziej, gdyż takie bogate, restauracyjne życie nie wszędzie jest możliwe, znacznie częściej w katolickich krajach południa niż w luterańskich krajach północy.

            W Saló odbyliśmy nasz jedyny przedstartowy trening zakończony spektakularnie filiżanką kawy w miejscowej kawiarni. Biegliśmy kilka kilometrów ulicami miasta, głównie bulwarem ciągnącym się nad taflą jeziora. Przed nami niezmącona nawet powiewem lekkiego wiatru, tafla krystalicznie czystej wody, po drugiej meandrująca wśród licznych barów, kawiarni i lokalnych restauracji nadmorska promenada. Obserwowaliśmy budzące się o poranku miasto, wyruszających po poranną prasę mieszkańców, pierwsze spacery z psami, dostawy do sklepów, pierwsze wypite espresso i zjedzone rogaliki z czekoladą. Przebiegaliśmy przez cichy port, w którym około południa zacznie się bardziej ożywiony ruch, gdy przypłyną kursujące po jeziorze promy. Po kilku kilometrach zakończyliśmy trening. Nie było rozciągania, szybkiego prysznica, pośpiesznego zbierania się do pracy. Tym razem usiedliśmy w niedużej kawiarni z widokiem na jezioro, zamówiliśmy po chrupiącym croissancie i filiżance americano. Spędziliśmy poranek jak miejscowi – poranny jogging i kawa, bez pośpiechu, bez presji. To był nasz odpoczynek od teraźniejszości. Mogliśmy cieszyć się chwilą.

            Od pierwszej chwili polubiłem to miejsce, może nie aż tak spektakularne jak Limone czy Sirmione, ale bardzo przyjemne. Szkoda, że nie mogliśmy spędzić więcej czasu, w miejscu zatopionym wśród cedrów, oleandrów i cyprysów, ale teraz mamy wystarczająco wiele powodów, aby kiedyś tu powrócić. Nie zaszliśmy do katedry, wybudowanej w XV wieku w stylu późnego gotyku, do Pallazo della Magnifica Patria („Pałacu Wspaniałej Ojczyzny”) z XVI wieku, gdzie mieści się Muzeum Historyczne, nie zgubiliśmy się w wąskich uliczkach tego dziesięciotysięcznego miasteczka, nie zajrzeliśmy na miejscowy targ. Z naszego grona raz jeszcze zawitał tu Olek, wykorzystał dzień maratoński i wraz z rodzicami pojechał na kamienistą miejską plażę, na puszczanie kaczek, karmienie ptaszków, na spacer, a przede wszystkim, na prawdziwe włoskie gelato, którego młody jastrowianin został namiętnym fanatykiem. 

            Jeden z naszych wyjazdowych dni wykorzystaliśmy na zwiedzanie Mediolanu. Ważnego ośrodka turystycznego, gospodarczego Italii. Ponoć w 2018 roku Mediolan był najczęściej odwiedzanym miastem na świecie. Tam dofrunęła do nas Ania. Lecąc z Poznania do Bergamo, a później przemieszczając się pociągiem do Mediolanu, zrobiła całej grupie, oczekującej na spotkanie z naszą przewodniczką, sporą niespodziankę i spędziła z nami intensywny dzień. A później przyszedł czas na zwiedzanie stolicy mody i finansowego centrum Włoch. Swoją siedzibę ma tutaj włoska giełda i największe włoskie korporacje, banki i instytucje ubezpieczeniowe, a nawet największy włoski koncern telewizyjny Mediaset. W trakcie intensywnego spaceru po mieście było sporo o tradycji, historii (pałac Sforzów), architekturze, również tej nowoczesnej, było zwiedzanie Katedry Narodzin św. Marii w Mediolanie czyli słynnej gotyckiej, marmurowej katedry Duomo, jednej z najbardziej znanych budowli w Europie. Był też, specjalnie dla Olka, czas przeznaczony na jedyne w swoim rodzaju gelato. Prośbę o lody – Gelato per favore – nasz młodzian znał na pamięć.

            W Riva del Garda zorganizowano biuro zawodów. Zlokalizowane w centrum w miejskiej hali sportowej, niedaleko obok bardzo urokliwej plaży. Poprowadzono przez nią trasę maratonu. Biuro było niezbyt imponujących rozmiarów, choć działające sprawnie i nadspodziewanie jak na Włochów szybko. A może to kolejne nieoczywiste dziedzictwo monarchii Habsburgów? Odbiór pakietów startowych zajął nam zaledwie kilka minut, a zdecydowanie więcej czasu poświęciliśmy na analizę dróg, planu dojazdu na start, sugerowanych parkingów i pamiątkowe zdjęcia. Chciałem kupić sobie czapeczkę biegową, moim zdaniem reprezentacyjną i pomysłową, co w przypadku biegowych czapeczek z daszkiem nie jest takie oryginalne i oczywiste, ale pomysł został przez kolegów i koleżanki wyśmiany. Zwłaszcza Marcin zwrócił mi uwagę, że niezbyt korzystnie wyglądam i moja w niej osoba nie jest szczególnie miłym widokiem dla oczu. Zrezygnowałem. Wróciliśmy do analizy dojazdu na bieg. Wiedzieliśmy, że praktycznie wszystkie drogi na północnym krańcu jeziora będą pozamykane, zatem logistyka była dla nas tak kluczowa. Ustaliliśmy, że pojedziemy na start biegów dwoma samochodami. W prowadzonym przez Jędrzeja – maratończycy, w prowadzonym przez Jarka – półmaratończycy. Pierwszy miał zakotwiczyć na dłużej w Limone, drugi w Rivie. Z Malcesine, gdzie nad miastem góruje słynny w okolicy zamek Scaligero i gdzie zorganizowano metę zawodów, po samochody mieliśmy dopłynąć promem. Bilety były w pakiecie startowym.   

            Z naszego klubowego grona oprócz mnie wystartować w maratonie postanowiła Ewa Bylewska, dla której był to już piąty pobyt w tych okolicach oraz czwarty maraton, Radek Schulz, który wystartuje w maratonie już po raz dziesiąty oraz Jędrek Mszanowski, którego będzie to start numer dwanaście. W półmaratonie na liście startowej znaleźli się – Beata Schulz, Marta Mszanowska oraz Marcin Marecki. Miał wystartować z nami Marcin Prokopowicz, któremu jak wcześniej wspomniałem, przyjaciele z 3:33 Team ufundowali nagrodę w postaci maratońskiego wypadu, ale ostatecznie, po długiej wewnętrznej walce, zrezygnował. Choć jak przyznawał, do końca bił się z myślami, szczególnie wtedy, gdy w biurze zawodów odbierał swój pakiet startowy. Oprócz startujących, w naszej ekipie byli: coraz lepiej orientujący się w biegowych realiach Jarek Bylewski, Iza Prokopowicz i młody, zawsze radosny i uśmiechnięty od ucha do ucha Olek Prokopowicz.  

            Jak wyczytaliśmy w historii biegu, trasa maratonu wielokrotnie ewoluowała. Najczęściej prowadzono ją po wschodnim brzegu. Tym razem umiejscowiono tam metę. Start był po stronie zachodniej, w Limone. To przepiękna, fantastycznie położona miejscowość, do której przez wieki nie prowadziła żadna lądowa droga, praktycznie do lat trzydziestych XX wieku była odcięta od  świata. Kontakt z mieszkańcami możliwy był tylko szlakiem wodnym. Tak, rosną tu cytrusy, choć prawdę powiedziawszy nazwa miejscowości nie pochodzi od uprawianych wokół limonek, ale od granicy (limes) pomiędzy Państwem Włoskim a Cesarstwem Austro-Węgierskim, która właśnie tutaj, niedaleko Limone sul Garda poprowadzono. W Limone byliśmy dwukrotnie. Raz na spacerze, ponownie na starcie biegu. Urokliwe brukowane uliczki ciągną się kilometrami przez pofalowane, przyczepione do skał miasto, liczne kawiarenki, lodziarnie, male sklepiki, intensywna zieleń miejscowych ogrodów i skwerów podnosiły kunszt i czar tej malowniczej miejscowości. Nie mogłem się nadziwić, jak to się stało, że w trakcie mojego pierwszego pobytu nad Gardą, już dwadzieścia jeden lat temu, nie dotarłem do Limone sul Garda. Albowiem siła przyciągania tego miejsca jest niebywała. 

            Do startu podszedłem z marszu, bez specjalnych treningów. Była końcówka marca i był to mój trzeci już maraton w tym roku. Zaczęło się od wyprawy do Salwadoru i Meksyku na Ultra Trail El Salvador – Estrellas de la Montana oraz w Sudety na Zimowy Festiwal Rudawy Janowickie. Pierwszą połowę roku potraktowałem startowo i turystycznie zarazem, dopiero na jesieni rozpocznę prawdziwe przygotowania do walki o naprawdę dobry wynik. Pobiegnę w Walencji, w początkach grudnia, na fenomenalnie szybkiej trasie, którą już kilka miesięcy temu mieliśmy okazję sprawdzić. Zakładam złamanie trzech godzin w walenckim maratonie i mam nadzieję, że zrobię to po raz drugi w swojej biegowej przygodzie. Nie ma co ukrywać, jestem już nieco starszy, ale wciąż wierzę, że się uda. A teraz, przed moim maratońskim startem w Lake Garda 42, sprawdziłem swoją energię i swoje fizyczne możliwości w startując dwóch biegowych imprezach. W prawdziwie śnieżnej aurze, w Czaplinku, na XIII Biegu Charytatywnym wystartowałem w biegu terenowym na dystansie 5 kilometrów i z czasem 00:26:19 zająłem 9 miejsce na 76 startujących. Tydzień później, na XXXVII Biegu Zaślubin w Kołobrzegu, uzyskany przeze mnie czas 01:04:14 pozwolił mi zająć 109 miejsce na 755 osób, które wystartowały w tym dobrze obsadzonym nie tylko przez amatorów biegu.

            Z poważnymi planami do startu podeszła Ewa, która przy dobrych wiatrach zamierzała złamać cztery godziny w maratonie oraz Radek, który chciał poprawić swoją całkiem niezłą życiówkę z Walencji: 04:07:41. Szansę na dobry wynik w półmaratonie miały też Beata Schulz oraz Marta Mszanowska. Ostatecznie wraz z Marcinem DJ Izajaszem Mareckim wdaliśmy się w rolę pecemekerów. Marcin pobiegł z Martą, ja z Ewą. Przed samym startem zgubił mi się Reggy, o którym sądziłem, że pobiegnie z nami, wiedząc, jakie mamy przedstartowe założenia. Ale cichaczem się oddalił i ustawił w dalszych szeregach, oczekujących na strzał startera.

            Odcinek trasy w Limone nie był łatwy. Na tyle obeszliśmy całą miejscowość, że nie przewidywałem większych problemów. Było jednak inaczej. Gdy ruszyliśmy wczesnym rankiem 28 marca 2023 roku z kameralnej promenady, pierwsze dwa kilometry biegliśmy po bardzo wąskiej ścieżce, która, meandrując raz w górę, raz w dół, wyprowadzała nas z miasta, do drogi prowadzącej w kierunku  Rivy del Garda. Musieliśmy nabrać wysokości, gdyż lokalna droga biegła powyżej miasta. Było bardzo ciasno i stromo. Pierwszy kilometr pokonaliśmy wolno, podążając w gęstym szpalerze maratończyków, w czasie 6:04 min/km, drugi był jeszcze trudniejszy, osiągnęliśmy średnią zaledwie 6:27 min/km. Do przyjętych przedstartowych założeń, w których powinniśmy biec w okolicach 5:40 min/km, sporo nam zabrakło. Po dwóch kilometrach mieliśmy już ponad minutę straty. Nie powiem, w moje rozmyślania wkradł się niepokój. W końcu, po dwóch kilometrach walki z podbiegami, ostrymi zakrętami i innymi maratończykami, którzy biegnąc wolniej spowalniali skutecznie nasze tempo, opuściliśmy przepiękne Limone sul Garda i wybiegliśmy na szeroką lokalną arterię. Trzeci kilometr w tempie 5:25 min/km pozwolił nam już wejść w dobre tempo. Droga stała się płaska, równa, z każdym kilometrem biegliśmy szybciej. Czwarty kilometr pokonaliśmy w tempie 5:14 min/km, ósmy był jeszcze mocniejszy – 5:01min/km, a dziewiąty niewiele wolniejszy – 5:09 min/km. Po Ewie nie było widać żadnego zmęczenia, z jej twarzy biła radość z pokonywania trasy wśród tak zaczarowanych widoków. Z jednej strony mieliśmy jezioro, z drugiej masywne skały. Droga wiła się w otwartych przestrzeniach, ale biegła też tunelami. Ich odkryte fragmenty pozwalały nam zobaczyć rozłożone po zachodniej stronie jeziora efektowne i przyciągające nas jak magnez – Malcesine.

            Był dziesiąty kilometr, gdy wbiegliśmy do Rivy. Byłem podekscytowany. Miasto efektownie położone na końcu jeziora ma swój niezwykły urok. Przebiegaliśmy przez Piazza III Novembre, gdzie czekał i kibicował nam Jarek, stojący obok wznoszącej się na wysokości 34 metrów wieży, symbolu miasta z 1273 roku – Torre Apponala, z której roztacza się olśniewający widok na otoczone górami miasto. Liczne zakręty na wijącej się przez miasto trasie spowolniły nasze tempo, które jednak, mimo skomplikowanej na tym odcinku trasy, wciąż oscylowało wokół 5:30 min/km.

            Przebiegaliśmy przez Spiaggia dle Pini, piaszczysto – kamienistą plażę położoną wzdłuż dynamicznej linii brzegowej, z urokliwymi drewnianymi mostkami, poutykanymi wśród rosnących wokół palm, cyprysów i pinii. Przestałem kontrolować tempo, nie mogłem przestać zachwycać się spektakularnymi widokami.

            Wkrótce pobiegliśmy w kierunku Arco. Droga w tym fragmencie ponownie wiła się pod górę. W Valee del Sarco przebiegaliśmy wśród gajów oliwnych i winnic. Szesnasty kilometr pokonaliśmy w tempie 5:34/km, a siedemnasty w tempie 5:26/km. Spotkaliśmy Reggiego. Zaledwie chwilę po nawrotce. Nie był zmęczony, sprawiał wrażenie uśmiechniętego i zadowolonego. Byłem przekonany, że wciąż ma ochotę powalczyć o swój PB i będzie cisnął do końca.

            Dotarliśmy do widowiskowo położonego miasta Arco, zadbanego, z idealnie wypielęgnowaną roślinnością, w którym droga wiła się wśród starych kamienic o kolorowych fasadach. Gdy przekroczyliśmy półmetek, dynamika biegu nieco spadła. Dwudziesty pierwszy kilometr pokonaliśmy w tempie 5:44 min/km, dwudziesty drugi trochę szybciej – 5:34 min/km, dwudziesty trzeci znowu wolniej – 5:42 min/km. Ciągle byliśmy w zakładanym przed startem czasie, a wręcz mieliśmy spory zapas. Zauważyłem jednak, że Ewa z każdym kolejnym kilometrem słabnie, a teraz, gdy goniliśmy naszych półmaratończyków – Beatę, Martę i Marcina, którzy wystartowali właśnie z malowniczego Arco, Ewie zaczynało brakować sił. Moje mobilizujące przemowy nieco pomogły. Zwłaszcza że nasza trasa, biegnąc ścieżką rowerową nad rzeką Sarca, będącą największą z rzek zasilających jezioro Garda, sprowadzała nas ponownie w dół. 

            W narastającym zmęczeniu pogrążyłem się w myślach. Jak pisze Kapka Kossabowa w książce o Ochrydzie „kobiety stworzone są do nękania i bycia nękanymi, do ciągłego życia pod presją, cudzą lub własną”. Może powinienem Ewie odpuścić? Czyż to nie dziwne, że nad jeziorem Garda przypominało mi się Ochrydzkie? Dwa od lat przykuwające moją uwagę, zaczarowane, wyjątkowe miejsca na ziemi. W Macedonii, w tyglu religii, narodowości i tradycji działy się rzeczy niesłychane. Zmęczony i pogłębiony w zadumie przypomniałem sobie kolejny fragment z książki „W stronę Ochrydy”, tym razem o krewnych, którzy kaleczyli twarze chrześcijańskich dziewcząt, wycinając im krzyże na czołach i policzkach, żeby uchronić je przed uprowadzeniem przez muzułmańskich bejów. Nikt nie zastanawiał się nad tym, że życie w haremie mogło być lepsze od losu domowej niewolnicy o oszpeconej twarzy. 

            Z wewnętrznego letargu wyrwała mnie przejeżdżająca na sygnale karetka. Zamilkłem, układając swój świat przed decydującymi kilometrami. Przed dwudziestym siódmym, gdy trasa maratonu schodziła do Torbole minął nas pecemeker prowadzący liczną grupę biegaczy na złamanie czterech godzin. Dołączyliśmy do niej, trzymając tempo i dzielnie pokonując kolejne kilometry. Trzydziesty drugi i trzydziesty trzeci: 5:48 min/km, trzydziesty czwarty 5:42 min/km. Meta w Malcesine była coraz bliżej, ale wciąż bardzo daleko. Ale zmęczenie było coraz większe, coraz większy był też wiatr, niestety dla nas, wiejący nam prosto w twarz. Ewa ewidentnie osłabła na trzydziestym piątym kilometrze. Straciła werwę i zapał do dalszej walki. Krok po kroku, z minuty na minutę traciliśmy kontakt z prowadzoną przez pecemerkera grupą. A byliśmy już w długo oczekiwanym Malcesine. Stąd mieliśmy najpiękniejsze widoki na przeciwległe wzgórza, które w okolicach Limone schodzą niejako pionowo do krystalicznie czystej wody. Malcesine również należało do Austrii, do Monarchii Habsburgów, a w historii miasta wyczytałem, że przebywał w nim Goethe, którego zresztą miejscowi uważali za austriackiego szpiega.

            Ostatnie kilometry pokonywaliśmy w tempie prawie sześciu minut na kilometr: trzydziesty dziewiąty – 5:56 min/km, czterdziesty – 6:04 min/km, czterdziesty pierwszy – 5:57 min/km i ten ostatni, czterdziesty drugi – 5:46 min/km. Dawały nam one jeszcze cień szansy na finisz w czasie poniżej czterech godzin. Jednak meta odwlekała się od nas niemiłosiernie, było mnóstwo podbiegów, zwłaszcza przed samym finiszem, trasa falowała jak Bałtyk w listopadzie i dopiero ostatnich bodajże sto metrów było na zbiegu. Wbiegłem na metę z czasem 04:00:39, a sekundę po mnie, linię mety osiągnęła Ewa z czasem 04:00:39. Złamać czterech godzin się nie udało, zabrakło   zaledwie trzydzieści dziewięć sekund, ale życiówka Ewy była. Moim zdaniem bardzo mocna i naprawdę dość spektakularna. Na trójkę z przodu koleżance z teamu przyjdzie jeszcze poczekać. A sam z siebie byłem bardzo zadowolony, bieg był w marę równy, intensywny, mocniejszy niż kilka wcześniejszych maratonów, chociażby w Asuncion, Medellin, Muscat czy Belgradzie. Ewa była szczęśliwa. Chyba nie do końca zdawała sobie sprawę z możliwości swojego organizmu i swojego wytrenowania. 

            Na mecie spotkaliśmy Jarka, który od kilku godzin cierpliwie czekał na żonę. Znaleźliśmy też bardzo zadowoloną ze swojego biegu Becię Schulz, która przebiegła półmaraton w spokojnym tempie i dobrym czasie: 2:11:09 i była na tym dystansie najlepsza z całego naszego teamu. Marta, która wraz z Marcinem, pomimo problemów żołądkowych, dobiegła na metę z czasem: 2:16:19 poprawiła swoją półmaratońską życiówkę z Grodziska Wielkopolskiego. Chwilę potem na metę wpadł uśmiechnięty Jędrek, z czasem 04:17:49 i bardzo, ale to bardzo niezadowolony Reggy. Przywitał się ze mną z dużymi oporami. Na dłużej zatopił się we własnych myślach, przeżywając rozczarowanie. Był niezadowolony z trasy, krytykował ją i oprotestowywał. Po Reggim widać było tę niezrealizowaną tęsknotę za sukcesem. Taki jest sport i tak się niestety zdarza.

            Laka Garda 42 był dla mnie 81. ukończonym maratonem. Gdy moja przygoda biegowa nabierała rozpędu, postanowiłem sobie, że zejdę poniżej 3 godzin na dystansie maratonu, co udało mi się osiągnąć, przebiegnę maratony na wszystkich kontynentach (do pełni szczęścia brakuje mi Antarktydy), przebiegnę je we wszystkich krajach Europy (zegar zatrzymał się na trzydziestu) oraz że przebiegnę ich nie mniej jak 100. Zostało zatem minimum dziewiętnaście, a kolejny start niebawem przede mną. W długi weekend majowy czeka planowany od dawna, krajobrazowy Oberelbe Marathon  z metą w Dreźnie.

            Wracaliśmy promem. Z krótkim przystankiem w Torbole. Nie pamiętam powrotu, pamiętam, że było mi słabo. Gdy wyszedłem ze statku, ponoć byłem zielony, ale na pewno byłem słaby. Ledwo stałem na nogach i miałem zawroty głowy. Przypomniał mi się Belgrad, wtedy po biegu czułem się tak samo podle. Prawie zemdlałem i dzięki Marcie, która posadziła mnie na ziemi, nakarmiła cukrem i zimną wodą nie wyrżnąłem się na lokalnym chodniku. Doszedłem do siebie, ale nie była to dla mnie sytuacja komfortowa.

            Zakończenie pobytu zorganizowaliśmy w średniowiecznych murach Sirmione. Właściwie zorganizowała nam je Marta. Spektakularna kolacja i zbyt krótki niestety spacer po zabytkowym mieście, a trakcie którego Olek zjadł swoje kolejne gelato, zwieńczyły naszą kolejną włoską przygodę. Pewnie nie ostatnią, bo w tym kraju jest przecież tyle niezwykłych miejsc do odwiedzenia. A w niektórych organizują biegi.